niedziela, 27 września 2015

A tak wygląda kanibal - czyli o "Wracam z epoki kamienia" Harrera

W tych blubrach o książce Wracam z epoki kamienia odmienię słowo kultura przez wszystkie przypadki - i to wielokrotnie, ale mam bardzo dobry powód.

Heinricha Harrera znamy głównie z międzynarodowego bestsellera Siedem lat w Tybecie. Jest to opis tego kraju z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, zanim teren zajęły komunistyczne Chiny i rozpoczęła się degradacja tamtejszej kultury. W świecie zainteresowanym górami był swoistym guru. Ten podróżnik, zdobywca przeróżnych szczytów świata, w roku 1962 na pół roku poleciał do Nowej Gwinei, aby wspiąć się na Piramidę Carstensza. Ekspedycja była bardzo niebezpieczna, a sam autor uważa, że była najtrudniejszą podróżą w jego życiu: Wielokrotnie jakoś uchodziłem z życiem i w końcu potłuczony, z połamanymi kośćmi opuściłem wyspę. / Pierwszym etapem mojej drogi do epoki kamienia łupanego była kamienna pustynia Nowego Jorku - szczyt cywilizacji. Tutaj każdy kamień był wymierzony i znormalizowany, oprawiony w stal, pokryty chromem, niklem i brązem; podziurawiony olbrzymimi szklanymi powierzchniami. Tu zaczynał się czas przyszły, podczas gdy w centralnej części Nowej Gwinei trwała jeszcze przeszłość.
Kiedy miał chwilę oddechu, łapał za pióro i pisał dziennik. Harrer miał okazję poznać papuaskie doliny oraz ich mieszkańców. Kolejny raz miał to szczęście, aby poznać jakąś kulturę, zanim ta ulegnie przemianie. A my, dzięki jego zapiskom, razem z nim. Autor na papuaskie ludy patrzy mocno kolonialistyczne, pokutuje wartościujące spojrzenie na rozwój cywilizacji. Wielokrotnie jest zaskoczony tym, że robią coś lepiej od niego (na przykład bez problemu przechodzą po pniu drzewa, nawet obciążeni bagażem i boso - a on, Europejczyk w porządnych butach, okrakiem pokonuje każdy metr jak bezradna dżdżownica!) albo ich narzędzia (ach, takie prymitywne!) działają, a jego nie. Ze zdumieniem odkrywa, że Papuasi, chociaż bardzo dumni z otrzymanych stalowych siekier, nie używają ich do pracy, tylko nadal korzystają z kamiennych (nie rozumieją, po co mają się spieszyć). Jego poczucie wyższości wielokrotnie budziło we mnie rozbawienie, ale niektóre fragmenty dziennika były oburzające - na przykład kiedy rzucił Papuasem w błoto, gdyż ten go nie słuchał i Harrer stwierdził, że to jedyny dobry sposób na podporządkowanie sobie tragarza. Trzeba oddać autorowi, że stara się tak nie myśleć: Oni myślą o życiu inaczej niż my. Czy to jednak znaczy, że myślą źle? oraz że im więcej czasu żyje wraz z nimi, tym więcej dostrzega złożoności w ich życiu.

Nie można powiedzieć, żeby autor był szczególnie wrażliwym badaczem innej kultury, co dziwi u człowieka, który tyle czasu spędził wśród obcych sobie ludzi. Jego książka skupia się raczej na pokonanych kilometrach i wiążących się z tym trudach (było ciężko, pijawki, podskórne kleszcze, ropiejące rany, wąskie wąwozy i szerokie rzeki). Przyznaje, że było mało czasu na zapisywanie wielu przychodzących do głowy refleksji, tak jak na delektowanie się pięknymi krajobrazami. W końcu trudno się skupić na estetyce przyrody, kiedy kończą się racje żywności, ryż fermentuje, konserwy zostają rozkradzione, a wokół, pomimo gęstej dżungli, nie ma nic jadalnego, do tego ma się sto ran na ciele oraz pękniętą rzepkę - trudno się dziwić, że mało czasu zostaje na prowadzenie zapisków. Z drugiej strony dziennik został przedstawiony jako zapis podróży, mającej na celu nie tylko uzupełnienie białych plam na mapie, ale także poznania kultury plemiennej; jedna z wojaży (i to okupiona połamanymi żebrami) ma na celu zbadanie źródła cennych siekier. Tak, tak! Kamienne siekiery są jak u nas srebro i złoto, z tą różnicą, że oni za owo narzędzie kupują sobie żony. A środkiem płatniczym są muszelki kauri, morskich ślimaków, które wyglądają jak porcelana i, oprócz tego, chronią dzieci przed złymi duchami.

Pomimo jego stosunku do Papuasów książka jest wartościową pozycją na półce - jest zapisem wytrwałości w pokonywaniu przeszkód, wielu ciekawych obserwacji (Harrer dotarł do wspomnianego wyżej kamieniołomu, w którym Papuasi za pomocą ognia pozyskiwali kamień na siekiery - nie było to proste chociażby z tego względu, że rdzenni mieszkańcy starali się nie wskazywać mu drogi do miejsca, które uważali za największy skarb i starali się zataić źródło). Pobudza również do rozmyślań nad cywilizacją oraz własnego podejścia do odmienności kulturowej. Jeszcze jeden aspekt wywołuje burzę w mózgu - Nowa Gwinea za czasów wyprawy Harrera na najwyższy wierzchołek Oceanii i Australii była regionem, na którym dochodziło do starć pomiędzy Indonezją a Holandią, wyspa nadal była rozdzielona pomiędzy obce kraje, do tego dochodziły walki plemienne.
Do dzisiaj część wyspy walczy o wolność, a ich sprawa jest jedną z najcichszych na świecie.


Jeśli kogoś ciekawi, kim jest autor przeczytanej książki - tutaj warto pogłębić swoją wiedzę. Heinrich Harrer nadaje się na bohatera niejednoznacznej powieści przygodowo-historycznej. Z jednej strony członek SS, z drugiej - nauczyciel Dalajlamy, obrońca praw człowieka.

/Olga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz