wtorek, 31 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Książki dla dzieci są niebezpieczne i staram się trzymać od nich z daleka, bowiem bardzo przeszkadzają mi w pracy - po ich lekturze często zdarza się, że albo siedzę zapłakana, albo ryczę ze śmiechu, a oba typy zachowań dosyć konfundują klientów. Niestety, dziś dałam się ponieść ciekawości i przeczytałam książkę Maliny Prześlugi Bajka o starej babci i molu Zbyszku. Ponieważ zawiera ona wątek zagłady molej rodziny, nietrudno się domyślić, że płakałam rzewnie już po kilku zdaniach.
- Pani płacze przy książce?
Tosia, Jędrek i ich Mama. Bardzo lubię całą trójkę, zwłaszcza Jędrka, mistrza genialnych skojarzeń ("Przestępstwa gospodarcze? To znaczy, że kradną kury?")
- A widzisz, tak się złożyło.
- Ale to książka dla dzieci! A pani przecież jest już stara!
Mama Tosi spiorunowała ją wzrokiem. Bezskutecznie.
- Ile pani ma lat?
Wyjawiłam sekret. Tosia wytrzeszczyła oczy.
- Pani jest tylko dwa lata młodsza od mojej mamy! Pani by mogła być moją mamą!
Na te słowa natychmiast przestałam się wzruszać. Mój wyraz twarzy musiał mówić sam za siebie, ponieważ Jędrek nagle postanowił zareagować.
- Przestań, Tosia! - oznajmił rycersko - Nie możesz tak mówić, bo to obraża!..
Na obliczu Mamy odmalował się zachwyt.
- ...można przecież być starym, ale jeszcze nie dorosłym!

/Alicja

poniedziałek, 30 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Franciszek od początku naszej znajomości mówi do mnie per "ty" (podobnie zresztą jak zdecydowana większość moich klientów w wieku poniżej lat dziesięciu). Nie budzi to zachwytu Mamy Franciszka, która mimo mojego braku zdegustowania bezceremonialną fraternizacją, usiłuje nauczyć syna właściwego sposobu zwracania się do starszych.
- Dzień dobry! Dziś nie mam glutów, dziś mam to! - oznajmia radośnie Franek od progu, po czym zaaferowany demonstruje mi samochodzik, który można złożyć w kulkę i jednym prztyknięciem przywrócić do poprzedniej formy.
- Masz, naciśnij! - grzmi władczo, kiedy w progu staje jego Mama.
- Synu, prosiłam cię przecież, żebyś nie mówił do pani Alicji jak do koleżanki! Jak ty się zachowujesz?
Franek spogląda na mamę, spogląda na mnie. Myśli chwilę, po czym kiwa głową.
- Pani Alicja - mówi z powagą, podając mi zabawkę - masz, naciśnij.

/Alicja

W cieniu, A.S.A. Harrison, wyd. Znak

Jak, będąc w wieloletnim związku, można w ciągu kilku tygodni przejść od pastelowej stabilizacji do morderstwa? Bez większego problemu, w miłości bowiem, jak na wojnie, wszystkie chwyty są dozwolone - przekonują się o tym Jodie i Todd. Na pierwszy rzut oka to para, jakich wiele - mieszkają razem od lat, ich egzystencją rządzą wypracowane przez lata rytuały, których oboje przestrzegają niemal automatycznie, zarówno z przyzwyczajenia, jak i dlatego, że po prostu są dla nich wygodne. Nie mają dzieci (on marzył o synu, ona nie chciała), ale mają za to piękne mieszkanie, młodego labradora, realizują się zawodowo i zarabiają (on więcej), wiodą pozornie idealne życie - pozornie, ponieważ poza tym, co wystawione jest na światło dzienne i spojrzenia innych ludzi, istnieje zupełnie inna strona ich związku, skrzętnie skrywana w tytułowym cieniu. Todd bowiem, mimo iż kocha partnerkę, a raczej: docenia wszystko to, co ona mu daje, nie może się powstrzymać przed skokami w bok. Jodie doskonale o tym wie, nie ma jednak zamiaru reagować, woli trzymać się bezpiecznej lukrowanej powierzchni, grając opanowaną do perfekcji rolę idealnej pani domu. Jednak któregoś dnia kruchy lód ich sielskiego życia pęka. Todd wikła się w romans z Natashą (nota bene córką jego najlepszego przyjaciela), która w odróżnieniu od dotychczasowych zdobyczy mężczyzny, nie ma zamiaru być jednorazową przygodą - zachodzi z nim w ciążę i bezpardonowo owija sobie kochanka wokół palca, wymuszając na nim obietnicę ślubu i porzucenia Jodie. Kobieta początkowo traktuje nowy związek partnera jak jedną z wielu jego przygód i cierpliwie czeka na powrót wiarołomnego, jednak gdy staje w obliczu groźby eksmisji (Natasha nie próżnuje i błyskawicznie zagospodarowuje majątek przyszłego małżonka), postanawia działać. Ponieważ w sensie prawnym ona i Todd nie są małżeństwem, rozwiązanie jest tylko jedno, ale trzeba wprowadzić je w życie szybko, zanim Todd zdąży zmienić testament...

W większości księgarni "W cieniu" można znaleźć na półkach działu "kryminał", reklamowana jest także jako thriller. Tymczasem, mimo wątku zabójstwa, stanowczo kryminałem nie jest, thrillerem też nie (chociaż napięcia weń nie brakuje). "W cieniu" to wyjątkowo gorzka, aż do smaku żółci w ustach, opowieść obyczajowo-psychologiczna, która wystawia bardzo niepochlebną ocenę nie tylko instytucji małżeństwa czy związkom, ale także relacjom międzyludzkim w ogóle. Strona po stronie są poddawane bezlitosnej wiwisekcji, obnażając swoją płytkość, nietrwałość i przede wszystkim niebywałą zdolność do błyskawicznych zmian i mutacji. Miłość Todda i Jodie zamienia się w przyzwyczajenie i gaśnie niemal całkowicie, aby niespodziewanie parę razy zaiskrzyć, kiedy związek staje się historią. W relacji Todda z Natashą jest mnóstwo namiętności, ale po początkowym zachłyśnięciu się nowością, entuzjazm mężczyzny opada i zaczyna zataczać pętle od radosnego podekscytowania do irytacji - gdyby nie znajdujące się w drodze dziecko i niezmordowane parcie dziewczyny na ślub, najprawdopodobniej wróciłby do poukładanego życia u boku Jodie, nie zanosi się także na to, aby miało się zmienić jego podejście do wierności. Jodie organizuje zabójstwo partnera, jednak do ostatniej chwili czeka na jego skruchę i powrót. Podobnie zmienne są relacje przyjacielskie - Dean, ojciec Natashy, w ciągu kilku minut przekreśla swoją wieloletnią znajomość z Toddem, mimo iż mężczyźni byli sobie bliscy jak bracia. Równie błyskawicznie zmieniają się opinie czytelnika na temat bohaterów - kiedy tylko nabieramy do nich szczątkowej choćby sympatii, zaczynamy ich rozumieć i im współczuć, natychmiast robią coś, co drażni, odpycha, obrzydza. Paradoksalnie to jeden z największych plusów książki - w życiu codziennym nie sposób przecież spotkać człowieka, który byłby statyczny i jednoznaczny, zatem bohaterowie "W cieniu" dzięki ciągłej zmianie postaw nabierają krwistości i realności. Minusy? Można do nich zaliczyć wątek Jodie i jej braci, przewijający się w cytowanych słowo w słowo rozmowach z terapeutą kobiety, które bardzo spowalniają akcję, ale z drugiej strony, dzięki nim zyskujemy pełniejszy obraz bohaterki.

Rekomendacje, sugestie targetu? Nie powinni po nią sięgać ci, którzy oczekują szaleńczego tempa i akcji pędzącej niczym ferrari. Nie przypadnie też do gustu wielbicielom zagadek kryminalnych, pasjonujących się poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie "Kto zabił?". Zdecydowanie wreszcie nie powinni jej czytać zakochani i rozpoczynający wspólne życia... a może warto, żeby to właśnie oni po nią sięgnęli? Może lektura uchroni ich przed popełnieniem błędów, jakie stały się udziałem Jodie i Todda? W końcu warto jest zejść do piekła w wyobraźni, żeby nie musieć trafić tam naprawdę.

/Alicja

niedziela, 29 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Dzisiejsza niezborność intelektualna popycha mnie do czynów poniżej wszelkiej krytyki. Nie dość, że pożywiam się w miejscu pracy, to jeszcze na playliście mam utwory, które w stanie standardowym uznałabym za zagrażające życiu - kiedy w drzwiach ukazuje się Upiorne Dziecko, jak zwykle przeżuwające gumę, Britney Spears śpiewa w najlepsze piosenkę z filmu "Smerfy 2", a ja konsumuję, machając rytmicznie głową do taktu. Normalnie w takiej sytuacji natychmiast wyłączyłabym głośność, bo kompromitowanie się nawet w oczach sześciolatki nie jest niczym budującym, niemniej dziś nie myślę, a poza tym mam ręce zajęte produktami względnie żywnościowymi, odpuszczam zatem. Upiorne rzuca zwyczajowe "cześć", podchodzi bliżej i nasłuchuje...
Ooh my my baby don’t be shy
...porusza szczęką coraz wolniej i wolniej...
I see that spark flashing in your eye
...otwiera oczy coraz szerzej i szerzej...
My heart beats fast ’cause I want it all
...zatrzymuje się i patrzy na mnie, osłupiałe...
So baby come with me and be my ooh la la
Piosenka się kończy. Przełykam kęs śniadania i patrzę wyzywająco. Upiorne po chwili przytomnieje, spogląda na mnie i drżącym głosem mówi:
- Boję się ciebie.

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

POST ZAWIERA TREŚCI NIEODPOWIEDNIE DLA CZYTELNIKÓW NIEPEŁNOLETNICH ORAZ TAKIE, KTÓRE MOGĄ URAZIĆ NIEKTÓRYCH DOROSŁYCH. CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.

Rozmowa dwóch niewiast przed oplakatowanymi drzwiami księgarni:
- Tej, patrz, tu są książki!
- No i?
- I coś piszą, że jarmark i że koncert jakiś...
- Jaki?
- Nie wiem, jakieś dziadki. Ale ten jarmark to chyba fajny, może się przejedziemy?
- Pojebało cię chyba, kurwa, zimno i pada, a wieczorem jest Warsaw Shore, premiera! Ja muszę zobaczyć, czy ta nowa się puści na wejście!

Jest niedzielałek, jestem straumatyzowana i ukradziono mi godzinę snu, a do tego jeszcze to. Państwo wybaczą, dziś narracja jest równie szczątkowa, co moje możliwości intelektualne.

/Alicja

Z życia księgarza - o władzy, rozpuście i urodzie

Właśnie wrzała woda na kawę, kiedy rozległo się skrzypienie podłogi pod stopami stałej klientki.
- Dzień dobry, ma pani coś nowego z moich ulubionych?
- Nie za bardzo, ale coś znajdziemy!
- To dobrze, coś o tej Józefinie może? Bardzo mi się podobały te książki. Ja lubię właśnie takie - o kobietach, które rządziły. I o miłości, takie ogłupiające, zresztą pani wie. Bo jak siedzę przy tym moim chorym bracie i go pilnuję, to potrzebuję takiej lektury.
Przeglądamy półki, żeby wyszukać, co tam jeszcze nieprzeczytanego zostało. Pani rzuca się w oczy Cesarzowa nocy.
- To o Katarzynie Wielkiej – mówię.
- Ach, to nie chcę, bo ona się puszczała. Ma być o władzy, a nie rozpuście.
Udało się coś znaleźć. Pani wodzi oczami po książkach ustawionych na honorowym miejscu.
- Aaa, ten Kofta! Chodziłam z nim do szkoły. Wszystkie dziewczyny za nim szalały. A on taki brzydki! Tak brzydki jak noc, strasznie brzydki był! A i tak wszystkie go kochały. To co, w czwartek przyjdę zobaczyć, co nowego?

/Olga

sobota, 28 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Sobotni poranek. Nad wyraz sympatyczny staruszek wraz z malutką dziewczynką dokonali właśnie wyboru książeczki i udają się do kasy. Ponieważ przy drzwiach księgarni czeka na nich wyładowany wszelkim dobrem wózek, a dziewczynka na pewno książeczki nieść nie będzie, bo pozycja jest dość obfita gabarytowo, z dobrego serca proponuję:
- To wie pan, schowam to panu do siatki, bo jak pan da do zakupów, to się pobrudzi...
- A dziękuję, dziękuję, Bóg zapłać - odpowiada staruszek uradowany.
W tym momencie spod jego łokcia odzywa się śmiertelnie poważny głos:
- Nie, dziadziu, ty musisz...

/Alicja

piątek, 27 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Odwiedzili mnie dziś Franciszek z Mamą Franciszka, ku ogromnej mej radości, gdyż dawno już się nie pokazywali, a znając frankową chorowitość, zaczęłam się martwić nieco. Niemniej wreszcie się pojawili, Franek entuzjastycznie zaprezentował mi dwa nowe gluty, po czym zatonął w lekturze przygód Siri, mogłam więc bez przeszkód oddać się pogawędce z Mamą Franka. Rozmowa zeszła nam na frankowe przedszkole, prowadzone przez siostry zakonne, a konkretnie na jego główną wychowawczynię i jej talenty pedagogiczne.
- Bo wie pani... Ta siostra jest bardzo surowa, zasadnicza i wymagająca. Czasem wydaje mi się, że jej podejście do dzieci jest trochę... dyskusyjne.
- Hmm. Nie znam się na tym za bardzo, ale tak na zdrowy rozum, to siostra siostrą, ale każda zakonnica zatrudniona w takiej placówce wychowawczej powinna mieć odpowiednie uprawnienia?
- Wie pani, pewnie i tak, ale ja jej nie będę pytać, czy ona takie posiada.
- Dlaczego?
- Bo jeśli gdziekolwiek się uczyła, to musiało to być w głębokiej Rosji.

/Alicja

czwartek, 26 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Martusia od ponad dwóch tygodni ogląda ten sam album z dinozaurami tudzież innymi wymarlakami prehistorycznymi, co oczywiście absolutnie nie przeszkadza jej odkrywać weń za każdym razem nowych rzeczy i pilnie wzywać mnie na konsultacje odnośnie do ulubieńca danej wizyty. Tym razem padło na thylacosmilusa, kotopodobnego torbacza o aparycji i kłach tygrysa szablastozębnego.
- Miły kociaczek - mruczę zrezygnowana - Nie chciałabyś go spotkać po ciemku.
- Chciałabym! - Martusia pieszczotliwie gładzi książkę, nie wypuszczając jednak mojego rękawa z garści.
- Nie chciałabyś. Nic by z ciebie nie zostało.
- Nieprawda! Ja bym złapała za ząb i już by go nie było!
- Te zęby są twarde. Nawet młotek nie da im rady.
- Ale szafa da!

Chyba nie chcę wiedzieć, co robi, kiedy bije się z siostrą.

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć.
Upiorne Dziecko. Stoi w progu księgarni i lustruje badawczo przestrzeń, przyglądając mi się nieufnie, ponieważ dziś przedstawiam sobą widok zaprawdę dość niezwykły - na dworze spadł pierwszy od miesięcy deszcz pachnący ciepławą wilgotną ziemią, moja playlista zapętlona jest na "It's raining again" Supertramp, a humor oscyluje w zaskakująco wysokich partiach skali, zatem rozpakowuję dostawę, wykonując ruchy zbliżone do tanecznych i pogwizdując sobie pod nosem. Upiorne wchodzi, siada na ławeczce naprzeciwko kasy i przygląda mi się. Siedzi tak przez chwilę, machając nogami, po czym oznajmia:
- Wiesz, jesteś bardzo fajna, jak czasem jesteś człowiekiem.

/Alicja

Bardzo był samotny pan cechmistrz Anzelm Eibenschütz. Samotny i w nocy, i we dnie. O Fałszywej wadze Josepha Rotha

Otwierając Fałszywe wagi Josepha Rotha, rozpoczyna się przygodę z jednym z najprawdziwszych skarbów literatury. Chociaż niektórzy twierdzą, że nie jest to jego najlepsza książka, bezkarnie można stwierdzić: w zielonej okładce chowa się arcydzieło.
Ciąg dalszy
tutaj.

/Olga

poniedziałek, 23 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Hej, co taka zdziwiona jesteś? - wesoło przepycha przez próg wózek z książkami.
- No bo dzisiaj? Dostawa dziś? Ledwo poniedziałkową kawę dopiłam! Jeszcze śpię – w tym czasie próbuję otworzyć szerzej oczy, żeby móc się podpisać, ale w głowie jestem protestującym tłumem i niosę transparenty „Więcej kofeiny”, „Kofeina dożylnie dla mas!”, „Kawa w łóżku, z książką i ciasteczkiem – dla każdego!”. - No cóż... trudno, przeżyję! Jak tam książka?
- A jeszcze nie otworzyłem. Niełatwy dzień zacząłem i wiesz, jak to jest, zaczytałem się w tej. Ale jak będziesz chciała, to Ci pożyczę, kiedy przeczytam.
- Bardziej byłam ciekawa, co sądzisz.
- OK, to Ci powiem. Ale nie mam teraz czasu, ciągle jeżdżę – krzywi się nasz dostawca.
- A audiobooki?
- Nieeee, to znaczy na trasie może być, ale jak tak co chwilę później wyskakuję z samochodu, to się nie da. Po kilka zdań tylko, a to bez sensu. Poza tym muszę mieć papier! Papier to jest to! Nie znoszę czytać z ekranów – zapala się coraz bardziej. - Mój kolega kiedyś utopił w wannie Diunę. Kojarzysz to? Świetna jest. Wiesz, jak się czytało taką wilgotną? Jakby się było bogaczem! Każdemu, kto czyta tę książkę, polecam utopienie jej najpierw! Przecież tam woda jak złoto, a ty masz dostęp do tego skarbu! Człowiek sobie nawet nie zdaje sprawy z tego, jak ma dobrze. A wtedy to czujesz. Zdecydowanie - papier rządzi. Czułem się taki bogaty, tak bardzo bogaty!

Także: jeśli będziecie czytać Diunę - utopcie ją! Z książkami należy jeść, spać, kąpać się z nimi. Kiedyś, wieki temu, usłyszałam wypowiedź bibliotekarza, że najlepsze książki to te zniszczone. Że uwielbia na nie patrzeć, bo to oznaczało czytelnika zaangażowanego w lekturę, którego nie sposób było wyciągnąć z fikcyjnej rzeczywistości.

/Olga

piątek, 20 marca 2015

Z życia księgarza - atak grozy

Po księgarni chodzi właśnie na oko pięcioletni chłopiec w opasce z wielkim motylem przyklejonym nad czołem i wymachuje błękitnym króliczkiem. Dżender mnie osacza. Boję się.

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć. Co robisz?
Upiorne Dziecko. Stoi w drzwiach, żuje gumę i przygląda się mojej walce ze zwrotem.
- Pakuję zwłoki wkurzających dzieci. Co chciało?
Upiorne podchodzi. Staje i patrzy. Ja walczę. Kartony chrzęszczą. Playlista na youtube wrzuca mi "My sweet lord" George'a Harrisona. Upiorne kontempluje w skupieniu, nagle unosi głowę na "alleluja" w chórkach.
- Ty wierzysz w Boga? - pyta znienacka.
- Wierzę - odmrukuję, patrząc na nie badawczo. A nuż na takie dictum rozpłynie się w obłoku siarki?.. Ale Upiorne stoi niewzruszenie.
- Coś nie tak? - prowokuję.
- Nie - Upiorne wydmuchuje wielki różowy balon - Ja wolę kreskówki.

/Alicja

czwartek, 19 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Zajrzała, aby odpocząć po zakupach, cały wózek był nimi wyładowany. Oglądała rozłożone na stole nowości, tocząc ze mną pogawędkę o niczym, właściwą dla bardziej zadomowionych klientów, mimo iż za nic nie mogłam sobie przypomnieć jakiejkolwiek poprzedniej jej wizyty. W uprzejmym potakiwaniu i artykulacji półsłówek, spójników i przysłówków nie musiało to jednak przeszkadzać, pogawędka toczyła się zatem gładko i bezboleśnie. Do czasu jednak.
- Jak pani myśli, że lepiej posłać dziecko do klasy z rozszerzoną matematyką i fizyką, czy lepiej z biologią i chemią?
Zatkało mnie z lekka, niemniej starając się stanąć na wysokości zadania, rozpoczęłam mniej lub bardziej udolną analizę porównawczą szans, jakie anonimowemu dziecku w pomaturalnym życiu dają oba te profile. Słuchała moich wynurzeń w pełnym skupieniu, zaakcentowanym dwiema pionowymi kreskami u zbiegu nosa i brwi, kiwając głową w głębokim namyśle. Kiedy zamilkłam, pochyliła się do przodu, spojrzała mi w oczy i śmiertelnie poważnie oznajmiła:
- Bo wie pani, ja pani bardzo ufam.

/Alicja

wtorek, 17 marca 2015

Nazwali mnie twórcą kryminału neomilicyjnego - wywiad z Ryszardem Ćwirlejem

BzK: Akcja pana książek toczy się w Poznaniu i dla młodych czytelników to wabik – idą ulicą, trzymają książkę w ręce, czytają i mogą sobie porównywać, jak to jest opisane i jak to wygląda w rzeczywistości. Pan się stara, że tak powiem, z linijką, z przewodnikiem, ze zdjęciami trzymać się szczegółów?

RĆ: Nie. To raczej na takiej zasadzie pokazuje leżącą na biurku mapę Poznania To jest mapa z lat trzydziestych. Mam też bilet z lat 70. Pamiętacie panie takie? To był karnet dziesięcioprzejazdowy, przeciągało się wajchą i on robił dziurkę... Jeśli chodzi o wiarygodność, ja ten Poznań dosyć dobrze pamiętam. To jest miasto, jakim je poznawałem, gdy miałem 20 lat, gdy przyjechałem na studia, bo nie jestem Poznaniakiem z urodzenia, pochodzę z Piły, ale mam rodzinę w okolicach, więc w środowisku, także gwarowym, bez żadnego problemu się odnalazłem. Poznań lat 80. codziennie przemierzałem, nie tak jak teraz, kiedy się tylko przemyka i widzi tylko niektóre fragmenty miasta z perspektywy szyb samochodu. Wtedy trzeba było chodzić pieszo i poznawać różne zakątki, zakamarki, które mogły dostarczyć młodemu człowiekowi rozrywek. Dzisiaj można iść do kina, do pubu, jeśli ma się ochotę na godziwą rozrywkę, a wtedy jedyną rozrywką, jaką oferowało miasto, były kina z filmami radzieckimi czy enerdowskimi, ewentualnie piwiarnie, w których można było wypić piwo, ale niekoniecznie iść z dziewczyną. Nie było tak jak teraz, że do jednego pubu przychodzą intelektualiści z Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa, a w drugim się bawią inni... Kiedyś piwo było takim dostarczycielem rozrywki, które traktowało społeczeństwo w sposób egalitarny, czyli jeśli gdzieś było piwo, to pili je wszyscy i można było zobaczyć, że przy jednym stoliku siedział profesor ekonomii, a przy drugim człowiek, który wyszedł właśnie z więzienia na Młyńskiej. Społeczeństwo było wtedy bardzo zhomogenizowane, stąd jeśli ktoś był wnikliwym obserwatorem i jeszcze miał dobrą pamięć, mógł wiele ciekawych informacji uzyskać. A ja byłem studentem socjologii w tym czasie, uczyłem się przeprowadzać ankiety, rozmawiać z ludźmi i myślę, że to wiele dało. Ten Poznań tkwi we mnie do dziś i dlatego łatwo mi go opisywać. Sprawdzam tylko nazwy ulic, pozmieniały się troszeczkę i nie wszystkie pamiętam... jeszcze w tym PRL-u tkwię chyba dość głęboko, bo zdarza mi się wejść na ulicę Czerwonej Armii, a nie Świętego Marcina. To jest już zupełnie inne miasto, inna rzeczywistość, której ja tak naprawdę nie poznaję, bo za mało chodzę po mieście - wracam do domu, jadę do pracy i tego nowego Poznania tak naprawdę nie widzę. Stąd trudność w przejściu na inny poziom obserwacji, trudność w wejściu w specyfikę lat dzisiejszych i napisaniu kryminału z tego...

BzK: Więc nie kusiło Pana nigdy, by wyjść z tego PRLu i bardziej się „uwspółcześnić”?

RĆ: ...niemniej skończyłem właśnie kryminał, którego akcja się dzieje w 2012 roku. Wy jesteście pierwszymi osobami, którym mogę to oficjalnie powiedzieć, bo tekst już poszedł do redakcji w zeszłym tygodniu, także na przełomie czerwca ukaże się książka zatytułowana Jedyne wyjście - akcja dzieje się na krótko przed Euro 2012. Wszystko odbywa się w Poznaniu i pod Poznaniem.

BzK: Pisząc ją konsultował się pan ze znajomymi policjantami?

RĆ: Oczywiście. Mam zaprzyjaźnionych i policjantów, i milicjantów, rzeczy związane z funkcjonowaniem wydziałów śledczych i wydziałów kryminalnych były od początku do końca konsultowane. Ostatnią książkę czyta mój przyjaciel, policjant właśnie, i on ma mi powiedzieć, gdyby pojawiły się tam jakieś idiotyzmy związane z procedurami, żeby nie popełnić jakiejś głupiej skuchy.

BzK: Jakiś czas temu rozmawiałam z autorem, który wprawdzie zajmuje się bardziej literaturą faktu, ale też prowadził warsztaty z pisania kryminałów – zadaliśmy mu pytanie o realia, na ile wiernie trzeba się ich trzymać. Wiadomo, że dla młodego człowieka, który chciałby coś zacząć pisać, to duży problem, bo wejdzie z ulicy do komisariatu i nie powie „Dzień dobry, ja piszę kryminał, proszę mi powiedzieć, jak to wszystko wygląda”... Tenże pan powiedział, że wystarczy trzymać się tych realiów z grubsza, a w ogóle najlepiej zrobić bohaterem kogoś, kto z tą policją ma tyle wspólnego, ile my.

RĆ: To jest najprostszy zabieg i w ten sposób można postępować, natomiast myślę, że realia policyjne czy milicyjne nie są trudne do ogarnięcia dla jakiegokolwiek młodego człowieka, który zaczyna się parać pisarstwem, trzeba tylko troszeczkę na ten temat poczytać – takimi książkami są na przykład dobre kryminały, polskie kryminały, w których te rzeczy są zawarte. Jeśli ktoś odwalił kawał dobrej roboty, to po co wyważać otwarte drzwi? Można po prostu, będąc uważnym obserwatorem, takich rzeczy nauczyć się czytając. Lata 80. dla mnie to też było zetknięcie z taką terra incognita, jeśli chodzi o sposób pracy milicji obywatelskiej, ale czytałem książki na ten temat, oglądałem filmy. Doskonałym przykładem jest polski serial 07 zgłoś się, to stamtąd zaczerpnąłem wiele wiadomości na ten temat: jak porozumiewają się milicjanci, jak rozmawiają ze sobą, jak się komunikują. Wystarczy takie rzeczy zapamiętywać i wykorzystywać.

BzK: A jakich konkretnych autorów by Pan polecił, jeśli chodzi o takie otrzaskanie się od strony informacyjnej?

RĆ: Na przykład kryminały Krajowej Agencji Wydawniczej – Zygmunt Zeydler-Zborowski, Helena Sekuła (która pracowała w Komendzie Stołecznej Milicji Obywatelskiej). Ludzie w tamtych czasach pisali kryminały pod pseudonimem, wstydząc się tego, co tam w nich jest zawarte, niemniej zdarzają się tam całkiem udane intrygi kryminalne i opisy pracy milicji obywatelskiej. Oczywiście one są wyidealizowane, bo ten kryminał miał zupełnie inne zadanie niż te dzisiejsze... Te dzisiejsze mają bawić czytelników, wciągać i powodować, że ludzie będą przez kilka godzin mogli się oderwać od codzienności i zanurzyć się w tej rzeczywistości peerelowskiej, a później wyskoczyć z niej, otrząsnąć się i powiedzieć „fajnie, że jestem w zupełnie innym miejscu”. Natomiast tamte miały mieć walor edukacyjny. Miały pokazywać, jaka wspaniała i mądra jest milicja obywatelska, ta, która stoi na straży porządku publicznego i przeprowadza staruszki przez jezdnie...

BzK: Przestępca był zazwyczaj połączony ze zgniłym Zachodem....

RĆ: Tak, a zbrodnia zawsze ukarana i to było najważniejsze, takie moralizatorskie przesłanie... Przy okazji, nie wiem, czy panie wiecie, ale jaki był nakład tego kryminału? Jak Wam się wydaje?

BzK: Chyba około 200 tysięcy?

RĆ: sięga po jedną z książek Hmm.... tu akurat nie ma informacji, ale to było około 100-150 tysięcy, więc jeśli ktoś popełnił taki kryminał, to miał za co żyć przynajmniej przez rok. To były wysokie nakłady... Czasem chodzę do tego antykwariatu na Matejki i tam, w kartonie na podłodze, leżą całe sterty tych kryminałów. Zdarzają się tam perełki! Miały aspekt moralizatorski, ale warto szukać informacji w tamtych książkach, jeśli ktoś chce się PRL-em zająć. Nie za bardzo to ludziom wychodzi... mówię o moich kolegach i koleżankach pisarzach, niewielu chce się zabrać za czasy Polski Ludowej. Nie wiem, dlaczego.

BzK: Może dlatego, że ludzie nadal mają trochę problemów z tamtą epoką i nie bardzo wiedzą, od której strony ugryźć temat? I jak te służby właściwie pokazać?..

RĆ: Możliwe... Tak jak powiedziałem, w książkach to była milicja obywatelska, która pomaga, a w tym czasie można było wyjść na miasto i dostać po łbie za to, że się przechodziło źle przez jezdnię. Wszyscy wiedzieli, jak się zachowują, w jaki brutalny, wulgarny sposób odnoszą się do ludzi. Była to służba, która miała bardzo negatywne konotacje w społeczeństwie, dlatego trzeba było coś zrobić. Stąd te kryminały i te komiksy, na przykład o przystojnym kapitanie Żbiku, który rozplątuje najbardziej zawiłe kryminalne zagadki i walczy na przykład z szajką niemiecką.

BzK: I jest Pan póki co jest jedynym przedstawicielem tego nurtu... Można znaleźć już mnóstwo książek kryminalnych, których akcja toczy się w czasach przedwojennych, międzywojennych, natomiast właśnie peerelowskich jest bardzo mało.

RĆ: Nie ma w ogóle. Jest jeszcze jeden autor w Warszawie.

BzK: I jeszcze Chmielewska, ale u niej to było takie bardziej... zresztą Pan zna specyfikę jej twórczości.

RĆ: Tak, rozumiem. Nie wiem, na czym to polega... Przecież ten PRL jest na wyciągnięcie ręki, tylko ludziom może się wydawać, że jest to już tak odległa rzeczywistość. Nie, przepraszam, ona jest tak nieodległa, że nie ma o czym pisać – a tak naprawdę to jest inna epoka. Myślę, że wykonuję taka samą researcherską robotę jak Marek Krajewski dla Wrocławia czy Marcin Wolski w sprawie Lublina. Do pisania o tej epoce trzeba się przygotować, to na pewno. Moje przygotowania polegają na tym, że najpierw, zanim zacznę cokolwiek pisać, to jadę sobie redakcji Głosu Wielkopolskiego, otwieram sobie roczniki gazet z tego okresu, który mnie akurat interesuje, robię zdjęcia – po to, żeby bohaterowie mieli o czym rozmawiać, bo trudno ich umieścić w jakimś miejscu Poznania tak, żeby nie mogli odnosić się do wydarzeń, które dzieją się w ich rzeczywistości. Dlatego ten research jest taki ważny. Jeśli panie pójdą do kawiarni, to o chłopakach można pogadać w każdej epoce, ale o wojnie na Ukrainie na przykład w tym i tylko w tym momencie. Trzeba sobie przypomnieć, co się wtedy działo. Jak na przykład o Zakładzie Repasacji Pończoch w Okrąglaku, gdzie można sobie było napełnić zapalniczkę.

BzK: Gdy czytałam Pańskie książki, to w miarę rozwoju akcji rozwijali się też bohaterowie i wraz z rozwojem akcji poznawaliśmy ich coraz lepiej, nabierali swoich charakterystycznych cech, chociaż na początku wydają się bardzo stereotypowi. Mamy kobiety, mamy mężczyzn, którzy się dzielą na pijaczków, pijaczków-solidarnościowców i pijaczków-milicjantów...

RĆ: No tak, ale niech pani spojrzy na ulicę, świat jest czarno-biały tak naprawdę. Jeśli pani zacznie obserwować ludzi, to sklasyfikuje ich pani na jakiś swój, charakterystyczny dla siebie sposób. Zobaczy pani kilka fajnie ubranych dziewczyn, kilku pijaczków i to będzie ten pierwszy, ogólny obraz. Dopiero jeśli wejdzie się ze sobą w jakieś bliższe relacje, można ugruntować jakąś wiedzę na swój temat – a im dalej wchodzimy w treść, tym więcej szczegółów na swój temat się dowiadujemy, choć tak naprawdę i tak nie poznajemy tego czy innego bohatera do końca. Z każdą sceną musimy mu więc dawać coraz więcej sposobów zachowania, odpowiadania, działania i tak dalej, łącznie ze sposobem picia wódki. To typowo ludzki sposób odnajdywania się między sobą – czyli ja niczego tu nie odkryłem.

BzK: A propos picia wódki – zauważyłyśmy, że butelka się otwiera co mniej więcej trzy strony...

RĆ: Ale tak to było w PRL-u, takie to były czasy... Trudno młodym ludziom to pojąć, ale PRL był państwem pijanym. Tak jak dzisiaj pijanym państwem jest Rosja, tak kiedyś się piło tutaj, w Polsce. Kiedyś istniało pełno powiedzeń związanych z alkoholem, które dzisiaj nie istnieją. Mówiło się, gdy ktoś z kimś coś załatwiał: „To oprzemy sprawę o bufet” albo „Lecisz mi za to pół litra”, czyli krótko mówiąc, „Postawię ci flaszkę i możemy tą sprawę załatwić”. To były normalne powiedzenia z czasów PRL-u, które może gdzieś jeszcze funkcjonują, ale już praktycznie ich nie widać. Wszystko było oparte na alkoholu, ponieważ był czymś w rodzaju waluty wymiennej. Złoty był niewymienialny, nic nie można było za niego dostać – ale za pięć flaszek już było można załatwić sobie talon na pralkę od szefa sklepu „Eldomu”! Nic więc dziwnego, że wszyscy ludzie pili... A co do pijących milicjantów – to była też norma. Wyobraźcie sobie panie,że często na moje spotkania autorskie przychodzą milicjanci. Jak myślicie, ile razy któryś z nich powiedział mi, że przesadziłem z tym alkoholem?

BzK: Pewnie ani razu – i jeszcze stwierdzili, że bywało „lepiej”.

RĆ: Dokładnie tak. Nigdy żaden milicjant z tamtych czasów nie powiedział mi, że to przesada. Któregoś razu napisała do mnie pani, która była córką zastępcy komendanta milicji obywatelskiej w pewnym mieście. Napisała mi tak: „Gdy czytam pana książki, to staje mi przed oczami obraz mojego dzieciństwa i ojca, który codziennie przychodził z pracy pijany. Ojciec siedem razy był na odwyku i w końcu zapił się na śmierć. Ale za każdym razem, kiedy wracał z odwyku, kończyło się to na powitalnym pijaństwie w pracy”. Taka była rzeczywistość. Z alkoholem nie przesadzam.

BzK: Tak było nie tylko w milicji – pamiętam, że jedna z pań, z którą kiedyś pracowałam w szkole, obecnie już w wieku emerytalnym, powiedziała, że w swojej pierwszej pracy w przedszkolu miała dwa pytania na wejście: czy lubi kawę i czy lubi wódkę.

RĆ: Kiedy zaczynałem pracę w latach 90. w telewizji pierwsze, co musiałem zrobić, to kupić pół litra, aby operator zrobił dla mnie dobre zdjęcia. To były jeszcze lata, kiedy PRL mocno tkwił w rzeczywistości telewizyjnej. Teraz jest to niewyobrażalne, żeby ktoś tam pił w czasie pracy. Nawet tutaj myślę, że nie przesadzam, to dodaje takiego waloru humorystycznego, że większość rzeczy załatwia się podczas picia.

BzK: A jak nie pięć flaszek, to pół prosiaka...

RĆ: Tak, tak, pieniądze były nic niewarte. Warte były dolary, które od czasu do czasu ktoś mógł kupić pod Peweksem albo dostać od kogoś z Zachodu. Chociaż nie wiem, czy panie wiecie, ale jeśli miały panie ciocię w Niemczech i ona chciała wysłać do pań marki zachodnioniemieckie, to można je było przesłać w legalny sposób do banku PKO SA na tak zwane konto walutowe (kiedy te pieniądze przychodziły, ono się natychmiast otwierało), ale nie mogłyby panie ich wypłacić, tylko mogły panie dostać zamiast nich bony towarowe PKO. Można było za nie zrobić zakupy w Peweksie albo Baltonie, ale na Zachodzie one były bezużyteczne, czyli państwo po prostu ograbiało swoich obywateli z pieniędzy, które im się słusznie należały. Tak samo było, kiedy się na Zachodzie zarabiało – część zysków się ukrywało, ale część trzeba było wpłacić na to konto. Także to był taki okres, kiedy państwo wyciągało łapę po wszystkie dobra, które były w posiadaniu obywateli.

BzK: PRL był jaki był, ale kiedy czyta się pana książki, to czyta się je z pewną nostalgią. Człowiek momentami stwierdza: no dobra, było strasznie, ale nabiera się, mimo wszystko, sympatii do tych ludzi. Oni piją, robią to, co robią, ale po prostu starają się jakoś funkcjonować.

RĆ: No bo ludzie są tylko ludźmi. Skoro przyszło im żyć w durnym ustroju, to musieli sobie z tym wszechogarniającym idiotyzmem w jakiś sposób radzić. A jak można sobie radzić z głupotą, która otacza nas wszędzie dookoła?

BzK: Można albo płakać, albo się śmiać...

RĆ: ...albo imprezować, spotykać się ze swoimi znajomymi. Te kontakty międzyludzkie były zupełnie inne niż teraz. Jeśli teraz chcemy się spotkać z kimś, to co robimy? Bierzemy komórkę i dzwonimy do tej osoby. Albo – tak jak ja z panią – rozmawiamy na fejsie, albo rozmawiamy telefonicznie i próbujemy się umówić. A wiecie panie, jak się spotykaliśmy wtedy? Po prostu trzeba wstać i pójść do tego kogoś, a wcale nie mieliśmy pewności, czy ta osoba, z którą chcemy się spotkać, jest na miejscu. Gość niespodziewany w domu to była norma. A teraz? Co się dzieje, kiedy ktoś do nas niespodziewanie wejdzie? Po prostu tragedia! Sodoma i Gomora, kataklizm. A kiedyś spotykaliśmy się ze sobą, rozmawialiśmy. Rozmowy były częścią naszego funkcjonowania, ponieważ tylko w ten sposób mogliśmy dowiedzieć się czegoś o świecie. Telewizja nie oferowała nam informacji, zresztą nie mieliśmy informacji w pełnym tego słowa znaczeniu, one były przetworzone, ocenzurowane. Poza tym tyle było programów co kot napłakał. Drugi program zaczynał się o godzinie szesnastej, a pierwszy kończył maksymalnie o drugiej w nocy! Poza tym było parę „rozrywek”, na przykład w postaci kina, które także nie oferowało niczego ciekawego, więc wiedzę o świecie czerpaliśmy z książek i rozmów z koleżankami i kolegami, którym się udało wyjechać na Zachód. Przywozili oni informacje, że ludzie mogą żyć w zupełnie innym świecie, wcale nie na zgniłym Zachodzie, w sposób zły i haniebny, jak nas uczono w szkole. Wcale nie byli wyzyskiwanie przez paskudnych, krwiopijczych kapitalistów, mogli żyć w godnych, kulturalnych warunkach, jeździć dobrymi samochodami, pić dobre piwo, mieszkać w mieszkaniach, które dla nich były przeciętne, ale nam się mogły wydawać luksusowe. Ta wiedza o Zachodzie spowodowała, że nam też się zachciało żyć w takich warunkach. Oczywiście warunki polityczne musiały się zmienić, ale tak naprawdę komuna została rozwalona przez nas wszystkich, ponieważ ludzie doszli do wniosku, że dalej się tak żyć nie da, że chcą żyć inaczej. Historia historią, działaczom Solidarności chwała, ale wszyscy ludzie, którzy tu żyli, chcieli żyć normalnie – i o tych ludziach piszę książki. O ludziach, którzy nie angażowali się w nic, którzy żyli z dnia na dzień i robili coś, żeby im się troszeczkę lepiej żyło.

BzK: PRL-u jako takiego nie pamiętam, bo miałam siedem lat, kiedy były pierwsze wybory, ale kiedy pan opowiada, to mi się przypomina, jak w przedszkolu kleiliśmy chorągiewki na pochód pierwszomajowy. To była taka niesamowita okazja, była wata cukrowa, a później pojawiły się nawet orzeszki ziemne!.. to znaczy nie było ich już po piętnastu minutach, bo się wszyscy rzucili, ale z bratem tak się objedliśmy, że leżeliśmy później przez tydzień... I ludzie, kiedy kupują pana książki, to bardzo często na takiej zasadzie sentymentalnej. „Ojej, ojej, jak to było! Pani już tych czasów nie pamięta, pani to zbyt młoda, ale ja pamiętam...”

RĆ: Tak, ale niech pani zauważy, że pokazuję wszystkie niedostatki. Myślę, że piszę w taki sposób, jakby pisał o nich reporter. Jestem nim zresztą z zawodu, więc dla mnie to jest to taka podróż w czasie, ale opisuję tę rzeczywistość taką, jaką ona była.

BzK: Tak, ludzie pili, ludzie musieli robić, to, tamto, byli jacy byli... Ale tak to jest, że kiedy tekst opuszcza autora, to przestaje być jego i dalej zależy wyłącznie od czytelnika , od jego pamięci – i pomimo tego wszystkiego, o czym pan mówi, ludzie odczuwają do tamtych czasów pewien sentyment.

RĆ: Ludzie tęsknią, ale za staniem w kolejkach czy za tym, ze rodzice musieli mieszkać z dziećmi i wnukami, tęsknią za swoją młodością, za beztroskimi latami, za tym, że człowiek się umawiał z dziewczynami i chodził z nimi po parku za rękę, za pierwszymi wyjazdami w góry w mundurku harcerskim – za tym tęsknimy, to było to, ta przygoda młodości! A starsi ludzie tęsknią jeszcze za czymś innym, za takim poczuciem bezpieczeństwa socjalnego. Mogli być pewni, że niezależnie od tego, co będą robić, to i tak dostaną pensję, nikt ich nie wyrzuci z pracy. Za tą pensję co prawda nic nie można było kupić, ale można było kombinować. Jeśli ktoś miał głowę na karku, to sobie radził – mógł pędzić bimber, za ten bimber mógł kupić na wsi mięso i tak dalej... Ludzie tęsknią za tym bezpieczeństwem, nawet jeśli było złudne. Co z tego, że lekarz mógł nas przyjąć o każdej porze dnia i nocy, jeśli nie mógł nam zaoferować żadnego lekarstwa? Tych drobiazgów nie pamiętamy.

BzK: Gorsze wspomnienia się zacierają?

RĆ: Zawsze pamiętamy, że co roku przysługiwały wczasy pracownicze – ale tego, w jakich warunkach się jechało i czym (gównianym autobusem bez klimatyzacji, w którym wszyscy byli pijani), tego już nie pamiętamy. A na pokój dzisiaj byśmy nawet nie spojrzeli... PRL miał mordę pełną frazesów i tekstów o tym, że wszyscy są równi, wszyscy mają takie same żołądki, ale oferowano nam byle co.
BzK: Teraz mi pan przypomniał film „Wszystko, co kocham”. W dużym skrócie – to opowieść o osiemnastoletnim chłopcu, który grał w zespole punkowym, podkochiwał się w sąsiadce, tracił z koleżanką cnotę na wydmach... Niektórzy ludzie okrutnie szarpali reżysera: skoro to jest miasto, gdzie strzelano do stoczniowców, skoro to jest PRL, w tle rodzi się Solidarność, dlaczego on się skupił na tym, że główny bohater zakłada zespół i przestaje być prawiczkiem? A on powiedział, że właśnie w taki sposób te czasy pamięta.

RĆ: Tak, młodych ludzi praktycznie polityka nie interesowała. Strajki, o ile były, traktowało się jak coś odległego. Człowiek się martwił tym, co włoży do garnka następnego dnia albo jaką kasetę będzie można dostać na Łazarzu. Czy będzie Pink Floyd? Dlatego myślę, że warto pisać o tych czasach, o tym, co wcale nie zostało w zbiorowej pamięci, bo tę definiują historycy i IPN, a ja jestem daleki od tego. Staram się opowiadać o zwykłych, szarych ludziach.

BzK: Dla nastolatków to podróż do czasów młodości ich rodziców.

RĆ: Tak, to też. Ale pewnie też czytają te powieści jak science fiction, bo to jest niewyobrażalne. „Jak to? To on nie mógł, jak chciał do kogoś iść, zadzwonić?” No oczywiście że mógł, ale najpierw musiał znaleźć budkę telefoniczną i mieć pewność, że ten drugi akurat będzie przy telefonie. To już jest niewyobrażalne dla młodych ludzi – jak mogło nie być telefonów komórkowych?

BzK: Niczego nie było, telefonów komórkowych, internetu... Czasem był jeden telefon na cały blok i trzeba było się z sąsiadem umówić, żeby zadzwonić, jeśli była jakaś pilna sprawa.

RĆ: Do moich rodziców przychodzili ludzie. Zamawiali międzymiastowe i czekali przez pół dnia, żeby się dodzwonić do krewnych.

BzK: A żeby zadzwonić do Ameryki? To była operacja wojskowa!

RĆ: W „Czterdziestolatku” jest taka fajna scena, zamawiania błyskawicznej rozmowy do Hajnówki z Warszawy. Dzwoni wieczorem. Ile czekania? Sześć godzin.

BzK: I nie mogło być chwili ciszy! Jeśli jedna osoba szła np. czegoś poszukać, to druga osoba musiała cały czas coś mówić.

RĆ: Mówiła „mówi się, mówi się, mówi się...”, żeby czasem pani z centrali nie doszła do wniosku, że rozmowa dobiegła końca. To były ciekawe czasy. Dlatego dziwię się, że tak mało moich kolegów i koleżanek po piórze bierze się za pisanie o nich.

BzK: Może problem stanowi wyważenie tego wszystkiego? Pan pisze o tym, jak było, że było strasznie i śmiesznie, a inni mogą mieć z tym problem... Bo albo PRL to straszliwa milicja, ZOMO, mnóstwo patosu i grozy, albo tak jak Chmielewska – bardziej w krzywym zwierciadle, wyłapywanie wszystkich absurdów, robienie z tego teatr groteski...

RĆ: Jestem nieodrodnym synem Chmielewskiej – chcę, żeby ludzie się dobrze bawili przy moich książkach. Nie aspiruję do tego, aby być wielkim pisarzem, żeby opowiadać złożone historie, które maja dawać ludziom do myślenia. Ja opowiadam, po prostu, o tej rzeczywistości, którą sam przeżyłem i jeśli udaje mi się spowodować, że czytelnik przeczyta dwie strony i chce mu się otworzyć kolejne, a później mi czytelniczka pisze, że przeze mnie spóźniła się do pracy, bo zaczęła czytać wieczorem, a skończyła o piątej rano – to jestem człowiekiem spełnionym. Zawsze uważałem, że książka, kryminał zwłaszcza, musi być wciągająca.

BzK: Ma pan jakiegoś czytelnika idealnego, o którym pan myśli, kiedy pisze?

RĆ: Nie, ja piszę dla siebie. Ja jestem jedynym czytelnikiem. Pisanie, w moim przypadku, musi sprawiać przyjemność. Ja się dobrze bawię podczas pisania, czasem się sam śmieję, kiedy wymyślę jakąś głupotę, którą zrobi na przykład Teofil Olkiewicz. Jestem z siebie zadowolony – nie mówię o popadaniu w samozachwyt, ale człowiek powinien odczuwać satysfakcję z tego, co robi.

BzK: A co pan myśli o tym, co się teraz dzieje na rynku książki? Na przykład o tym, o co walczy Instytut Książki?

RĆ: Fajnie by było, żeby książki miały jak najniższą cenę, bo wtedy więcej osób będzie mogło po nie sięgać. Stała cena, w postaci piętnastu, dwudziestu złotych – im taniej, tym lepiej. Z tego muszą być zadowoleni i wydawcy, i autorzy i czytelnicy. Im niższa cena – tym więcej jesteśmy w stanie sprzedać.

BzK: Miłoszewski jakiś czas temu, na fali wywiadów popaszportowych, powiedział coś, co autorzy mówią bardzo rzadko. Mianowicie, że on chce być biznesmenem, który na pisaniu zarabia. Jak pan do tego podchodzi?

RĆ: Może gdybym był zmuszony, tak jak Miłoszewski, do tego, żeby pracować tylko i wyłącznie w ten sposób, to bym podchodził do tego biznesowo. Ja traktuję pisanie jak hobby. Pracuję w radiu, natomiast po godzinach piszę. Kiedy wracam do domu, wieczorem zasiadam do pisania. To mój sposób spędzania wolnego czasu.

BzK: Ma pan za plecami książkę Katarzyny Bondy, która wydała jakiś czas temu „Maszynę do pisania”, poradnik dla początkujących pisarzy. Kiedy się go czyta, można się przestraszyć. Bonda twierdzi, że pisanie wymaga dyscypliny, pisać trzeba minimum godzinę dziennie, a do tego trzymać się ściśle wytycznych: rozpisać to, wypunktować tamto...

RĆ: Nigdy nie czytałem tego poradnika... Zastanawiam się, co ja mógłbym powiedzieć młodym ludziom, którzy chcą zacząć pisać. Na pewno kryminał wymaga systematyczności i jakiejś dozy wiedzy, którą się przetworzy na kartach książki. Jest potrzebny research, trzeba określić sobie miejsce akcji, poznać szczegóły, dowiedzieć się, co w tym czasie się działo. I tak, konieczna jest codzienna orka. Nie wiem, jak to bywa u innych, ale u mnie to są dwie godzinny dziennie. Po dwóch, trzech dniach niepisania trzeba sobie wszystko przypominać, bo wiele rzeczy wtedy ucieka. Niekiedy zdarza się, że jeśli nie zapiszę sobie, co chcę zrobić dalej, to zapominam. I książka idzie w zupełnie innym kierunku. Dyscyplina powoduje, że idziemy tym torem, który sobie wyznaczyliśmy na początku. Chaos w pracy pisarza-kryminalisty jest niewskazany.

BzK: A jak połączyć systematyczność z tym, żeby pisanie sprawiało przyjemność?

RĆ: Jeśli spontaniczność jest tym, co sprawia przyjemność... ja tam lubię siedzieć przy swoim biurku wieczorem. Jest cisza w domu, słucham sobie Duke'a Ellingtona, on gra w tle, a ja się czuję właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ktoś inny mógłby w tym czasie robić makietę kolejki i też czułby się dobrze. To o to chodzi, żeby znaleźć swój własny świat, w którym chce się funkcjonować. A jeśli sprawia on jeszcze, że z kimś się mogę tym podzielić, to jest sukces. Nie jestem pruskim urzędnikiem, który codziennie męczy się przy biurku nad pustą kartką i mówi „Cholera, co ja napiszę?”. Ja, proszę pań, siadam wieczorem i wiem, ze napiszę dzisiaj pięć stron. I odchodzę od komputera, jak to zrobię. Czasem to godzina, a czasem trzy godziny. Ta spontaniczność jest w pisaniu. Czułyście panie w moich książkach mękę pisarza, któremu zdania się nie składają?

BzK: No właśnie nie, dlatego byłam ciekawa i zapytałam. Czuć, że panu to sprawia przyjemność.

RĆ: Może Kasia jest takim pruskim urzędnikiem... Pokażę paniom, jak wygląda moja nowa książka, po niej najlepiej widać. Rozdziały są krótkie, każdy piszę podczas jednego „posiedzenia”. Następnego dnia piszę dalej, czytam tylko ostatni fragment i sprawdzam, czy nie ma w nim błędów merytorycznych, a reszta to zadanie dla korektora, który sobie świetnie radzi z literówkami.

BzK: Czyli nie ma pan tak, jak w tym podręczniku? „Zostaw i wróć do tego po trzech tygodniach? Przeczytaj ten tekst, jakby to był tekst kogoś obcego”?

RĆ: Absolutnie nie! Ja już do tego nie wracam. Czytam tylko ostatni fragment, poprawiam literówki, czasem przecinki, bo zdarza się, że stawiam je tam, gdzie powinien być brany oddech (stary nawyk z telewizji). Ta książka będzie w czerwcu skończona.

BZK Jeśli pan pracuje w taki sposób, to mnie się to podoba!

w tym momencie Ryszard Ćwirlej zdradza nam tajemnicę, dotyczącą swojej najnowszej książki – nie możemy jej zdradzić, niemniej nie możemy się doczekać premiery!

RĆ: To mówcie panie, co jeszcze chcecie wiedzieć?

BzK: Okładki!

RĆ: To miał być sygnał dla ludzi, którzy wychowali się w tamtych czasach, kreska jak w peerelowskich komiksach typu „Kapitan Żbik” etc. Zauważcie panie, że nikt na to wcześniej nie wpadł... Jestem pierwszym pisarzem w Polsce, jeśli chodzi o PRL i kryminał w Poznaniu. Czekałem w latach 90., aż ktoś wreszcie to zrobi, jeszcze wtedy w ogóle nie myślałem o tym, że będę to ja. Pojawiały się już wrocławskie kryminały Marka Krajewskiego, warszawskie Czubaja, a o Poznaniu nikt nie chciał napisać kryminału. Któregoś dnia doszedłem do wniosku, że to ja napiszę. A że jako reporter miałem łatwość pisania, pisałem codziennie felietony, więc musiałem tylko wymyślić intrygę. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, że skoro nie mogłem się doczekać, musiałem zrobić to sam. A później się okazało, że otworzyłem drzwi, które w sumie powinny być cały czas otwarte. Zaczęli pojawiać się inni, którzy też doszli do wniosku, że Poznań to jest miasto, w którym się fajne rzeczy w kryminale mogą dziać. A wcześniej? Nie wiem, może wszyscy myśleli: gdzie, w Poznaniu? Pyry, świętojanki...

BzK: Zawinił ten taki stereotypowy poznański porządek?

RĆ: Właśnie w takim stereotypowym porządku można nieźle namieszać! Udało mi się jako pierwszemu wejść na to niezaorane pole. Później przyszli kolejni pisarze kryminałów i jest już kilka osób. Nazwali mnie twórcą kryminału neomilicyjnego.

BzK: Kiedy się patrzy w naszej księgarni na półki, to faktycznie można pod kryminał milicyjny podciągnąć tylko niektóre książki Chmielewskiej, chociaż tam milicjanci nie są głównymi bohaterami, funkcjonują raczej w tle.

RĆ: Jest jeszcze Cegielski w Warszawie, on też zaczął po mnie, jego książki są osadzone w latach 50. Z milicją zaczyna też romans Wroński. Czytały panie jego najnowszą książkę?

BzK: Ja właśnie się czaję...

RĆ: Bo tam jest taki fajny moment. Nie wiem, czy mam pani zdradzać, czy nie... Wroński zadzwonił do mnie i się spytał „Słuchaj, Olkiewicz miał jakiegoś ojca? Pisałeś coś o nim?” Odpowiedziałem, że tak, że kiedyś Teofil wspomniał, że jego ojciec brał udział w powstaniu wielkopolskim, a później był w pułkach poznańskich, które walczyły w wojnie polsko-bolszewickiej, wycięły ruskich jak barany i oni się później strasznie ich bali. Spytałem się, dlaczego o to pyta. „A tak, bo wiesz, piszę nową książkę i mam takiego głupiego policjanta, który wygląda tak samo jak twój Olkiewicz”. Nasze książki zaczęły się przenikać!

Ciąg dalszy nastąpi - po opublikowaniu nowej książki Mistrza ;)

/Olga
/Alicja

poniedziałek, 16 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Wyglądał jak ludzka wersja Gofera z disneyowskiego Kubusia Puchatka, przysięgam. Jedynie rozwiane dookoła łysiny kosmyki nieco upodobniały go do Sowy, poza tym Gofer, wypisz wymaluj. Poczucie humoru miał jednak pokrewne innemu mieszkańcowi Stumilowego Lasu, bo oglądając książki wzdychał głośno i boleśnie. Profesjonalnie milczałam, nie spuszczając go jednak z oka, na wypadek, gdyby miał nagle umrzeć. Gdy w końcu odwzajemnił spojrzenie, odważyłam się zaryzykować.
- Cóż pan tak wzdycha? Stało się coś?
- Ech widzi pani. Wszedłem do pani, bo tu w książkach tak miło się zapomnieć, ale tak spojrzałem na te Machiny do tortur i przypomniało mi się, że pojutrze przyjeżdża teściowa...

/Alicja

sobota, 14 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dziubdziu, szukam książki dla Nunia i mam takie do wyboru: Gotyk wielkopolski, Poznań znany i nieznany, Poznań 1945, Lata 60, którą wybrać?.. Żadną? No nie rób se jaj!.. Nie, tylko te... Co?.. No nie, ale te są na wystawie... No chyba źle się czujesz, że co, że ja mam tam wejść czy jak?!

Księgarnia, siedlisko grozy - wyryję nad drzwiami napis Wy, którzy tu wchodzicie, żegnajcie się z nadzieją.

/Alicja

czwartek, 12 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Porządki, moja ulubiona część dnia. Jakby mi mało było rozrywek, tonę w stosach literatury niekoniecznie ambitnej, układając ją według wszelkich możliwych słusznych wzorców. Niestety, literatura niewdzięczną bywa nader i kiedy najmniej się tego spodziewam, na ciemieniu z hukiem ląduje mi potężne tomiszcze, zawierające jedno z wstrząsających dzieł Philippy Gregory (dzięki Bogu, w miękkiej oprawie). Z lekka ogłuszona cofam się, w ostatniej chwili powstrzymując wyrywającą mi się spomiędzy warg bardzo złożoną kombinację słów, absolutnie nie nadających się do publikacji.
I chwała niebiosom, ponieważ kiedy odwracam się, aby podnieść Philippę z podłogi, zauważam stojącego w drzwiach chłopczyka, na oko jakieś sześć-siedem lat. Młodzieniec spogląda na mnie, wzdycha i z ogromnym rozżaleniem oznajmia:
- A już myślałem, że powie pani coś ciekawego...

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Pewnie każdy z nas zna ten problem z domu: regały nie są z gumy, a nowe książki trzeba zmieścić i w jakiś rozsądny sposób poukładać. Ilu ludzi, tyle sposobów. Słyszałam kiedyś, że najbliżej łóżka trzyma się te najcudowniejsze. Ktoś twierdził, że za szkłem. Nasze ulubione książki są pieczołowicie zawijane, oddawane do introligatora, czytane ponownie, ponownie zawijane... Śpimy i jemy wraz z nimi, zakreślamy w nich albo bronimy przed tym.
Tak samo mamy w pracy. Wieczny problem polega na tym, że trudno zrozumieć układ, trudno go również krótko w jasny sposób opisać. Niemniej uważamy, że chaos nasz jest uporządkowany – wystarczy poświecić więcej czasu (a warto, bo wtedy można znaleźć mnóstwo ukrytych perełek, schowanych w dziwnych miejscach – specjalnie dla szperaczy!). Działy czasem rozrastają się jak kłącza, na przykład gdy książki są zbyt duże, żeby zmieścić się na najodpowiedniejszej półce, gdy nie ma dla niej tam miejsca i w wielu, wielu innych sytuacjach. System ten jest jak wiecznie zmieniająca swój kształt machina, nad którą nikt nie ma władzy (może jedynie projektanci książek, kiedy tworzą kształt tytułu). Co z tym fantem robią nasi nowi klienci?

- Dzień dobry, znalazłam literkę B, ale nie mogę znaleźć C.

Albo:
- Dzień dobry, gdzie macie książki z polityki?
- Na końcu działu z historią.
- Bo zapomniałem, jak się nazywa ten kryminał.
- Kryminały mamy po drugiej stronie stołu.
- Czyli jednak nie ma pani w jednym miejscu książek, który miały recenzje w „Polityce”?

Stali klienci nie mają z tym problemu, chyba że zmienimy coś w układzie. Jakie jeszcze powstają sytuacje?

-Proszę pani, jak tu jest ułożone?
W trakcie mojego tłumaczenia złożoności układu sił różnych rodzajów literatury, widzę, jak czoło kobiety powoli marszczy się coraz bardziej.
- Ale macie syf, ja pierdolę!

/Olga

O wiedzy, którą każdy mężczyzna w kwiecie wieku posiąść powinien

- Dzień dobry, czy ma pani coś dla pięćdziesięciolatka?
- A co lubi?
- Ogólnie jest otwarty na wiedzę.
Pokazuję książki o historii, ponieważ mężczyźni w tym wieku bardzo lubią popularnonaukowe z tej dziedziny. Ogląda okładki, ale żadnej nawet nie otwiera.
- A coś o nalewkach pani ma?
(Oczyma wyobraźni widzę, jak wiedza przy otwieraniu robi „psst”).

/Olga

poniedziałek, 9 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Przyszła do księgarni z matką, znawczynią zbrodni wycenionych poniżej 15 złotych. Kiedy ucinałam sobie pogawędkę z jej rodzicielką, kręciła się niepewnie, wyraźnie czymś zafrapowana i przejęta. Kobieta zerkała na nią, niewerbalnie zachęcając do podejścia, jednak bez skutku, widać wczesnolicealna nieśmiałość kazała dziewczęciu trzymać się poza wszelkim zasięgiem. Kiedy matka płaciła za książkę, córka stała już przy drzwiach, wyraźnie spiesząc się do wyjścia. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po kilkunastu sekundach weszła i zdecydowanym krokiem pospieszyła ku kasie. W jej ciemnych oczach błyszczała determinacja.
- Proszę pani, bo moja koleżanka powiedziała, że najlepiej przyjść do pani, bo nikt lepiej niż pani nie doradzi, no i ja chciałam się o coś zapytać...
- Tak, proszę? - uniosłam brwi. Wstrząśnięta świadomością mocy swej opinii, wiedząc, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na moich barkach, w myślach przebiegałam wszystkie znane mi tytuły, czytywane przez młodzież z jej grupy wiekowej, kojarzyłam je z pozycjami im pokrewnymi, dokonywałam mariaży intelektualnych, przygotowując idealne listy, listy tytułów, które mogłyby stać się jej kultowymi, zmienić postrzeganie świata, wpłynąć na życie. Bo przecież nikt lepiej niż ja nie doradzi...
- Bo ja chciałabym wiedzieć... jak długo pani je rozpychała i ile milimetrów mają pani tunele?


/Alicja

niedziela, 8 marca 2015

Wydawnictwo Dwie Siostry i ich książki (choć miała powstać recenzja Wigilii Małgorzaty)

Z wielką przyjemnością obserwowałam zwiększającą się popularność Map Mizielińskich, które zostały wydane przez Dwie Siostry. Jeden z ważniejszych powodów był taki, że książka zaprzeczała teorii krótkiej półki (mówi ona o tym, iż tytuł opłaca się trzymać w księgarniach tylko przez 6 tygodni, później tylko leży i się kurzy i niszczy się okropnie, niechciana już przez nikogo; gdzie nadgryza ją ząb czasu, a i słońce uszczknie trochę z koloru jej okładki). Krótka półka w mniejszym stopniu dotyczy literatury dziecięcej. To, czy książka będzie się dalej sprzedawać po okresie bycia hitem, wiele zależy od tego, czy ktoś ją sobie utrwalił w pamięci (przykładami z ostatniego czasu mogą być pozycje takie jak Złodziejka książek, Genialni. Lwowska szkoła... czy utwory Munro). Od otaczających czytelnika osób – czy ktoś ją mu po przeczytaniu poleci. Od księgarzy - czy będzie obsesyjnie twierdził, że to najlepsza książka tego typu. W odświeżeniu zainteresowania czytelników pomocne mogą być promocje i przeceny (i do tego powinny służyć wszelkie manipulacje ceną, a nie do fikcyjnego obniżania kwoty, którą ma czytelnik wydać na książkę, co w efekcie prowadzi do równie sztucznego zawyżania – do ceny, oprócz kosztów druku, marży dla autora etc., etc., doliczyć by trzeba 30% na „promocję” w sieciach pragnących zostać monopolistami).

Dlaczego jednak wspomniałam o Mapach? Oczywiście warto o nich mówić przy każdej okazji, niemniej chciałam zwrócić uwagę na wydawnictwo, których członkowie mają niesamowity dar do wybierania książek budzących zachwyt w dorosłych i w dzieciach. Przede wszystkim nie traktują oni malców, jakby nie mieli mózgów, nie dzielą ich na kolory różowy oraz niebieski, nie wszczepiają beznadziejnej, komputerowej grafiki jako wzoru do estetycznego zachwytu. Chociaż słyszałam, że kolorowa panda z Co wypanda, a co nie wypanda na pewno będzie się śniła dzieciom jako postać z koszmaru (panda wyskakująca z kukurydzy? panda drzemiąca pod łóżeczkiem, dopóki nie zapadnie noc, wtedy wstanie i zawiśnie z kosą nad dzieckiem?), dzieci same z siebie chętnie po nią sięgają.
Tej zimy dorośli Polacy, pogrążeni od kilku miesięcy w przyciemnionym świetle jesieni i zimy, którzy w tym ponurym okresie rzucają się na hasła niosące nadzieję, że choć na kilka godzin przeniosą się w świat ciepła i palm, szukali Wigilii Małgorzaty. Kiedy już mieli ją w rękach i zaczęli przeglądać, najczęściej można było zauważyć rosnącą w oczach nieobecność - ta książka pochłania. Zamykali i nie mówili już nic - albo mówili wiele, będąc w szoku po zderzeniu się z tekstem i ilustracjami.

Tytułowa bohaterka mieszka samotnie w dużym domu, gdzie czas zatrzymał się w latach 60. Małgorzata to dumna, bardzo kochająca i trochę przekorna kobieta (ostatnią cechę uwypukla ilustracja, gdy lekarz poucza ją, jak ma zachować zdrowie – stoi grzecznie przed mężczyzną, ręce trzyma z tyłu, nogi ma skrzyżowane i milutki wyraz twarzy mówiący „i tak zrobię to po swojemu”). Od dłuższego czasu wycofuje się z życia. Niby to jej wybór, ale tak naprawdę wymuszony przez starość. Bohaterka zaczyna bać się świata za progiem domu, gdyż nawet niewymuszona samotność ma swoje konsekwencje - realistyczny punkt widzenia zaczyna się rozpadać bez konfrontacji z innymi, bliskimi osobami, a także staje się coraz bardziej egocentryczny (zapomina się, co sądzą inni). Łatwiej takiej osobie pogrążyć się w rutynie. A wtedy jak szybko można zapomnieć, że życie jest piękne!

Język opowieści jest prosty i spokojny. Kontrastuje w ten sposób z żartobliwymi ilustracjami, które dopowiadają do tekstu (pokazującego historię z punktu widzenia Małgorzaty, jest przepełniony jej samowiedzą, ale i skostnieniem), jak sprawy wyglądają z zewnątrz.

Zastanawiam się, czy w tegorocznym grudniu Wigilia Małgorzaty ponownie stanie się pretekstem do przemyśleń na temat starości i funkcji osób starszych w naszym społeczeństwie. Przy okazji – chociaż ciężko się do tego przyznać, książka zredefiniowała pojęcie „wyciskacza łez” w moim słowniku.

Od dłuższego czasu Dwie Siostry są jednym z najbardziej rozpoznawalnych wydawnictw w Polsce. I chwała im za to!

/Olga


Mapy - gdyby ktoś chciał obejrzeć

I nasza cudowna Wigilia Małgorzaty

Strefa zapomnienia: rok 1981, Anatol Ulman, Obsesyjne opowiadania bez motywacji, wyd.PW Iskry

Nie jestem dobra w pisaniu o książkach, które coś dla mnie znaczą. To tak samo trudne, jak pisanie o osobie, którą się kocha – przy zaletach rozwodzimy się do tego stopnia, że czytelnicy usypiają bądź nabierają wstrętu do wciskanej im projekcji cnót wszelakich, natomiast co do wad, to nawet jeśli niechętnie je zauważamy, miłość sprawia, że w jakiś cudowny sposób stają się kompatybilne z naszym poczuciem prawidłowości, idealnie dopełniając całości cudu, który jakimś dziwnym trafem pojąć możemy tylko my, zakochani... Natura ludzka przekorną jest i zbyt nachalnego zachwalania nie lubi, rozpływając się więc w zachwytach możemy oddać ulubionemu tytułowi czy autorowi niedźwiedzią przysługę. W dodatku (prawie) wszystko, co napiszemy, wydaje się nam nie dość dobre, nieadekwatne... ale do rzeczy*.

Zdarzają się czasem sytuacje, kiedy wbrew prawom rozsądku i logiki kupujecie książkę, bo po prostu wewnętrzny głos mówi wam, że tak trzeba, nawet jeśli pobieżne posmakowanie tekstu nie pozostawia po sobie nawet iskierki. Zdarzają się jednak także sytuacje takie, kiedy podczas sięgnięcia po dany tytuł nic w was nie krzyczy "BIERZ JĄ", panuje cisza, świerszcze cykają, a kłęby kurzu latają po prerii, nie spodziewając się zatem niczego spektakularnego przerzucacie kartki, zahaczacie wzrokiem o wybrane zdanie – i trafia was piorun, pożar, wybuch, trzęsienie ziemi. To jest TO, banalna zgodność literackich feromonów, które u innych być może w ogóle nie będą miały siły oddziaływania, ale u was trafiają idealnie we wszystkie możliwe punkty. Mnie zdarzyło się to podczas plądrowania starych kartonów z książkami z młodości rodziców. Mała, cienka, ceglastoczerwona książeczka, z dziwną grafiką na okładce. Papier już porządnie zżółkły, z rodzaju tego, który w odrobinie wody natychmiast się rozpuszcza. Dziwny tytuł. Banalna ciekawość – i szok. Szesnaście opowiadań, po kilka – kilkanaście stron każde. Z tomikami opowiadań jest tak, że trudno utrzymać równy poziom wszystkich i nie inaczej jest tutaj, taka na przykład Bardzo długa kobieta dłuży się rzeczywiście bardzo, a To, co zobaczył w wodzie spływa z pamięci równie łatwo jak tytułowa ciecz, reszta jednak... ugh. Proza Ulmana była dla mnie szokiem. Jak można połączyć ze sobą zupełnie różne historie, rozgrywające się w epokach przedzielonych setkami lat, będące udziałem osób, którzy nie mają praktycznie żadnych punktów wspólnych? Można. Można przemieszać współczesną sobie teraźniejszość bohaterów z historią i literaturą, można splatać dzieje ludzi i przedmiotów, tworząc finalnie spójną i idealnie zazębiającą się całość z elementów, które pozornie nie mają prawa współistnieć. W opisywanym przez autora świecie wydarzenia surrealistyczne i groteskowe, zupełnie filmowe i niemożliwe w PRLowskiej rzeczywistości, stają się nagle realne i racjonalne – to magia. I język. Ulman genialnie posługuje się językiem, daje mu się prowadzić, jednocześnie ani na chwilę nie tracąc kontroli, beztrosko utykając wśród zdań prawdziwe perełki. Ma cudowny styl, w idealnych proporcjach czuły i sarkastyczny, można go czytać wielokrotnie i za każdym razem zdania smakują równie świeżo, dobrze, mocno. Gdybym mogła wybierać, to nie chciałabym pisać jak Bator, nie chciałabym pisać jak Karpowicz, nie chciałabym pisać nawet jak Tokarczuk – chciałabym pisać jak Ulman.


/Alicja


* w sumie te rozważania wcale nie były aż tak od rzeczy, miłość i sztuka mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Dobra książka, film, muzyka – wszystkie mogą wprawić człowieka w stan niemal idealnie tożsamy z zakochaniem

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć.
Upiorne Dziecko. Stoi i coś mymla, zgodnie z opakowaniem draże czekoladowe, ale równie dobrze mogą to być suszone gałki oczne niemowląt.
- Co robisz?
- Szukam. Łyżeczki.
- Po co?
- Muszę herbaty. Teraz zaraz, natychmiast. Inaczej zagryzę wszystko i wszystkich, a zacznę od ciebie - warczę. Złośliwość rzeczy martwych zawsze irytuje, ale kiedy ma to miejsce przed wypiciem pierwszego porannego kubka zielonej z miodem, moja psychika zakrzywia się w sposób ekstremalny.
Upiorne stoi jeszcze chwilę i żuje, po czym najspokojniej w świecie podchodzi do biurka, wyciąga łyżeczkę spod stosiku IKSów i podaje mi ją. Biorę.
- Dzięki - bardziej już mruczę niż burczę, ale nadal iskry trzaskają w powietrzu.
- Zawsze jak czegoś szukasz, to to jest blisko, trzeba tylko popatrzeć, a nie się złościć - stwierdza Upiorne ze stoickim spokojem, a kolejne draże znikają między jej mlecznymi ząbkami.
- Filozof się znalazł - prycham i pochylam się pod blat, żeby prztyknąć czajnikiem. Kiedy podnoszę głowę, w moim polu widzenia nieoczekiwanie pojawia się dziecięca piąstka.
- Masz, zjedz groszka, bo zaczynasz gwiazdorzyć.

/Alicja

sobota, 7 marca 2015

Kathe Koja, Skóra, Dom Wydawniczy Rebis

Niby nie wierzę w przeznaczenie, ale życie pokazało mi, że niewiele rzeczy dzieje się w nim bez powodu. I nie bez powodu skręciłam wtedy na Św. Marcinie, jak zwykle spiesznie przemykając przez zdewastowaną bramę z cudownie ażurową klatką schodową, w której odór moczu mieszał się z wyziewami śp. baru mlecznego Kuchcik. Książka leżała na środku stołu, nie wyróżniając się absolutnie niczym, przeczytałam dwie na chybił trafił wybrane strony, które nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, ale i tak wiedziałam, że ją kupię, kiedy tylko dotknęłam okładki.

Główna bohaterka, Tess, jest rzeźbiarką, rzeźbi jednak w mało klasyczny sposób – dłuto i marmur zastępują jej spawarka i przedmioty znoszone ze złomowiska, z których konstruuje surrealistyczne rzeźby i maszyny. Nie ma żadnego wykształcenia akademickiego, nie dba o to, aby zaistnieć w świecie sztuki, tworzy dla samego tworzenia – fascynuje ją proces topienia metalu, jego dwoista, stało-płynna natura. To samotnik, wolny strzelec, do czasu, kiedy w jej życie przypadkowo wkracza Bibi. Bibi jest tancerką i poszukiwaczką wrażeń, która pragnie pchnąć ideę przedstawienia tanecznego o krok dalej, czyniąc zeń widowisko na pograniczu misterium i obrzędu. Nieustannie badając możliwości własnego ciała, flirtuje z nurtem bodymod, wypróbowując na sobie wszystkie możliwe techniki piercingu, tatuażu i skaryfikacji, nieustannie przesuwając granicę wytrzymałości na ból. Kobiety łączą siły, powołując do życia Chirurgów Zagłady, zespół, którego przedstawienia łączą plemienną pierwotność z dwudziestowieczną industrializacją, taniec ludzi z ruchem maszyn, smar z krwią – a tej ostatniej ze spektaklu na spektakl jest więcej, ponieważ Bibi potrzebuje coraz bardziej ekstremalnych doznań... Chirurdzy zyskują sławę, do zespołu dołączają kolejni ludzie, w tym Michael (anielsko przystojny, zawsze idealny, aż zbyt idealny), jednak między założycielkami pojawia się coraz więcej tarć i napięć. Bibi, żeby żyć, musi krwawić, Tess nie krwawi, tylko płonie - żadna nie potrafi do końca zrozumieć tej drugiej, jednak łącząca je dziwna, skomplikowana i wieloetapowa więź jest tak silna, że bez względu na kolejne zawirowania, zmiany i tragedie nic nie jest w stanie jej przerwać i ich drogi na przemian schodzą się i rozchodzą, aż do momentu kiedy fascynacja Bibi sięga ekstremum...

...paradoksalnie najlepiej się ją czyta, pielęgnując świeży tatuaż, wchodzi doskonale również wtedy, kiedy jest się z lekka wygłodzonym, poobijanym i nieszczęśliwym. Warto po nią sięgnąć, kiedy ma się ochotę odrobinę pobrudzić, ale nie ma możliwości czy czasu połazić po szemranych knajpkach, opuszczonych fabrykach, nielegalnie zasiedlonych magazynach. Olśniewa i daje do myślenia, jest ciężka, intensywna i gęsta, momentami odrażająca, doprowadza do furii i wybuchów wściekłości, prowokuje, żeby ciskać nią o ścianę, daje nadzieję po to, żeby boleśnie ją wyrwać, rani i wpędza w depresję – jak każda moja miłość. I jak do każdej mojej miłości, zawsze będę do niej wracać.

/Alicja


Skóra w księgarni

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry, czy jest Dżuma?
- Moment, już sprawdzam...
- Bo to jest moja lektura i ją napisał autor, nie pamiętam nazwiska, ale to polski autor, tylko przyjął pseudonim taki dziwny...
- Korzeniowski, Joseph Conrad.
- O właśnie, on!
- Ale on nie napisał Dżumy. Dżumę napisał Albert Camus, który był Francuzem.
Chwila ciszy.
- No i ja właśnie jej szukam. Jest?
- Szuka pani Dżumy Josepha Conrada?
- Tak!
- Conrad nie napisał Dżumy. Dżumę napisał Camus. Francuz.
- Naprawdę?
- Dokładnie tak było.
Chwila ciszy.
- To jest ta Dżuma?
- Jest.
- To poproszę!
Podaję. Bierze do ręki, ogląda.
- To on się po polsku nazywał Korzeniowski, tak?

...


/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Martusiu, wyjaśnijmy sobie jedną rzecz - cedzę przez zęby lodowato - Bardzo lubię, kiedy tu przychodzisz, ale musisz zrozumieć, że nie mogę cały czas siedzieć tylko z tobą i gdy ktoś przychodzi coś kupić, to muszę mu pomóc i bardzo proszę, żebyś wtedy mnie nie wołała, nie piszczała i nie marudziła.
Rozżalone ciemnoniebieskie spojrzenie a'la kot ze "Shreka".
- Ale ja lubię tu przychodzić no bo ty tu jesteś i jakby cię nie było, to by nie było tak miło i ja cię tak bardzo bardzo bardzo lubię, bardziej nawet niż motyla cytrynka i rusałkę pawik..!
Mój głos nabiera tonów nieco mniej zbliżonych temperaturą do zera absolutnego.
- Jestem marudna, okropna i zła, mnie się nie lubi, do mnie się strzela.
- Nieprawda! - oburzenie, jakim potrafi zapłonąć tylko pięciolatka - Ja cię lubię! Cały czas!
- Do mnie się strzela - mruczę nieprzejednanie - Nie ma mnie za co lubić.
- Jest! Jesteś taka śmieszna i zawsze można przyjść do ciebie, i pokazujesz mi książki, i masz takie włosy, i lubisz dinozaury, i...
Cała perora na jednym wydechu, niemal się zapowietrzyła.
- I co?
-...i jak się przeciągasz, to robisz takie "umpffff!" jak triceratops!

/Alicja

niedziela, 1 marca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Nienawidzę, kiedy klienci radośnie i bezmyślnie rozpruwają fabrycznie zafoliowane książki, nawet nie udając, że zamierzają je kupić, niemniej nieszczęście jednego jest radością drugiego - Martusia aż się zachłysnęła widząc, że encyklopedia dinozaurów, którą zawsze obrzucała tęsknym spojrzeniem, straciła swoją niedostępność.
- Zobacz! Otwarta? Nareszcie otwarta!
- Tjaa, otwarta.
- Obejrzę! - momentalnie zatonęła, z namaszczeniem przerzucając kolejne kartki. Kiedy już dotarła do końca, podniosła roziskrzone radością oczy.
- Jest piękna! Wspaniała! A kto ją otworzył?
- Dinozaury - mój brak entuzjazmu idealnie równoważył jej euforię.
Zmarszczyła brwi.
- Możesz nie żartować? Dinozaury tego nie zrobiły! To niemożliwe!
Ach, ta pięcioletnia urażona godność.
- O, doprawdy? A skąd wiesz?
- Bo gdyby to zrobiły - oznajmiła z pełną powagą, przesuwając dłonią po kartce - to miałyby mokre zęby od przegryzania!

/Alicja