piątek, 19 czerwca 2015

Marta Guzowska, Głowa Niobe, W.A.B.

Po poprzedniej książce Marty Guzowskiej przejechałam niczym walec po polnej drodze, zatem sięgnięcie po kolejną pozycję jej autorstwa było zarówno aktem heroizmu, jak i hipokryzji, niemniej ulegając prawu serii ("Może i było beznadziejne, ale chcę wiedzieć, co wydarzyło się dalej"), postanowiłam przeczytać "Głowę Niobe". Poza tym na rodzimym rynku czytelniczym nadal brak autorów, eksplorujących gatunek kryminału archeologicznego/antropologicznego, zatem gdy się nie ma, co się lubi...

Niemniej przejdźmy do rzeczy. Czarujący bohater, Mario Ybl, spotyka się z czytelnikiem tym razem nie w egzotycznych plenerach, a na rodzimym gruncie – w zabytkowym pałacyku w Nieborowie organizowana jest konferencja naukowa, na którą zjeżdża się wyborowe międzynarodowe towarzystwo, w tym także nasz geniusz antropologii w osobie własnej. Na miejscu przekonuje się, że wśród tuzów nauki znajduje się także jego dawna znajoma, policyjny fotograf Juliana Stanzel (omyłkowo zakwaterowana z nim w jednym pokoju), wezwana z racji niepokojących zdjęć, znalezionych w nieborowskich katalogach – ktoś połączył na nich antyczne rzeźby z fragmentami ludzkich ciał. Niespodziewanie ginie jeden z gości konferencji, światowej klasy fotografka, specjalizująca się w portretowaniu rzeźb antycznych, a jej głowa zostaje przymocowana do antycznego biustu, tworząc kompozycję identyczną, jak te na zdjęciach. Wszystko wskazuje na fakt, że owa zbrodnia jest jedynie początkiem działań tajemniczego mordercy, a tymczasem za oknami pałacyku szaleje śnieżyca, skutecznie uniemożliwiająca przyjazd policji oraz niwecząca próby ucieczki. Naukowcy zdani są zatem wyłącznie na siebie...

Rezygnacja z egzotycznych plenerów i umiejscowienie akcji tym razem w polskich realiach było posunięciem odważnym i dość ryzykownym, ale mając w pamięci fakt, że autorka i tak nie za bardzo wiedziała, jak rzeczone plenery wykorzystać, trudno się dziwić, że taką decyzję podjęła. Czy ryzyko się opłaciło? Zdecydowanie tak. Guzowska dzięki temu przestała się skupiać na próbach opisywania różnic kulturowych i wykorzystała wreszcie w pełni to, co jest jej wielkim atutem – doskonałą znajomość realiów, zarówno w przypadku środowiska naukowego, jak i pracy policji. Nie ma tu fajerwerków znanych z amerykańskich seriali typu "CSI" czy "Kości", nie ma cichych klimatyzowanych prosektoriów i najnowszego sprzętu, brak wykwalifikowanych zespołów ekspertów, gotowych do walki ze złem wcielonym – jest szara, brudna i siermiężna rzeczywistość. Bez litości wytknięte są wszystkie rodzime niedoskonałości, błędy, wypaczenia, kuriozalne przepisy i zarządzenia – wszystko to, czego na kolorowym ekranie nie zobaczymy, a co tak doskonale znamy z życia codziennego... Także w kwestii portretowania bohaterów widać wyraźny postęp – postaci nabrały troszkę rumieńców, stały się bardziej krwiste i realne, a ich słabości przestały robić wrażenie wymyślonych na siłę. Szacunek należy się autorce za to, że udało jej się tym razem nie przekroczyć subtelnej granicy między ironią a karykaturą, dzięki czemu dostajemy perełki typu genialna postać kustosza muzeum, histerycznego dyrektora Jaskendera, czy celnie nakreślony portret rozczarowanej życiem policjantki Juliany. Złagodzony został także nieco sposób bycia głównego bohatera, dzięki czemu czytelnik przestaje życzyć mu śmierci po kilku pierwszych stronach, a nawet nabiera doń czegoś na kształt sympatii. Guzowska znacznie lepiej niż w debiucie wykorzystała fakt, że Mario choruje na nyktofobię (odmiana fobii, charakteryzująca się patologicznym lękiem przed ciemnością) – jego przypadłość, która wcześniej robiła wrażenie wybuchów histerii, tutaj pokazana jest subtelniej i ma niebagatelny wpływ na przebieg akcji. Znacznie lepiej wyważona jest zresztą całość książki, nawet naturalistyczne sceny obrazujące efekty działań mordercy są dozowane rozsądnie i z umiarem, bez niepotrzebnego epatowania na siłę żółcią, krwią i poszarpaną skórą.

Czyżby same plusy? Niestety nie. Nadal słabo prezentuje się kwestia w kryminale jednak dość istotna – konstrukcji zarówno zagadki, jak i postaci mordercy. Mimo wielu pozornie mylących tropów rozszyfrowanie tożsamości mordercy jest równie skomplikowane, jak w niektórych odcinkach przygód Scooby Doo. Ponadto Guzowska powtarza tu błąd z "Ofiary Polikseny", czyli skupia się na pytaniu "kto zabił?", zupełnie ignorując kwestię "dlaczego to zrobił?". W "Ofierze..." motywacja mordercy została wyjaśniona pokrótce i uzasadniona jego narcyzmem i psychopatycznymi skłonnościami (wypadło to niezbyt zresztą przekonująco), w "Głowie..." autorka niestety także poszła na skróty i skorzystała z tego chwytu, zapominając, że dla wielu czytelników ponanie i zrozumienie motywacji mordercy jest równie interesujące, jak poznanie jego tożsamości, a zaserwowanie im odpowiedzi w stylu "zabijałem, bo tak chcę i już" owocuje rozczarowaniem, które może skutecznie zniechęcić do sięgnięcia po kolejny tom przygód Ybla.

Reasumując – Guzowska za drugim podejściem okazała się znacznie przyjemniejsza i łatwiej strawna niż za pierwszym, serwując mi kilka przyjemnych zaskoczeń, co nie było łatwe, ponieważ po rozczarowaniu jej pierwszą książką trochę się uprzedziłam. Na szczęście w porównaniu z debiutem, "Głowa Niobe" jest znacznie dojrzalsza, lepiej skonstruowana i precyzyjna, wyeliminowano z niej to, co najbardziej drażniło i uwierało. Nadal niestety kuleje to, co w kryminale powinno być na pierwszym miejscu – właśnie kryminał, zagadka, tajemnica. Niemniej postęp widać, co dobrze rokuje podejściu do trzeciej części przygód naszego jakże uroczego ulubieńca kobiet. Podobno omne trinum perfectum, przekonamy się.

/Alicja

niedziela, 14 czerwca 2015

Z życia księgarki - nagły szał, który dobrze znamy

- Dzień dobry, macie może trzecią część Wiedźmina? - dziewczyna wleciała do księgarni zdyszana, jakby ostatni egzemplarz miał przedostać się przez magiczny portal i już nigdy nie wrócić do tego świata.
- Dzień dobry, już patrzymy... - odpowiadamy ze stoickim spokojem. - Będzie na piątek! Może być?
- Tak, super! do jutra pewnie nie skończy czytać. Bo wiecie, mój chłopak zaczął czytać. Jestem taka szczęśliwa, całą serię mu kupię, byleby czytał! - w oczach pojawia się iskierka radosnego szaleństwa, które często rozpoznajemy u siebie – to pragnienie stosu książek. - Bo wieczorami, kiedy ja czytałam, on się nudził. A teraz CZYTA, CZYTA, CZYTA! Koniecznie musi, to cudowne, nie może przestać!

/Olga

Marta Guzowska, Ofiara Polikseny, W.A.B.

Polski kryminał od ładnych kilku lat świętuje swój renesans. Miłoszewski, Bonda, Jodełka, Chmielarz, Ćwirlej, Rudnicka – nieboskłon polskich kryminalistów rozbłyska coraz większą ilością gwiazd, które nie dość, że zdobywają uznanie czytelników (niekiedy na tyle, że są w stanie utrzymać się z pisania, co w dzisiejszych czasach należy do nie lada wyczynów), to dodatkowo bywają fetowane w mediach, także tych związanych z literaturą powszechnie uważaną za wyższą, co wydawać się może dziwne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż kryminał ogólnie uważany jest za gatunek interesujący i lubiany, acz stosunkowo mało szlachetny. A niesłusznie, ponieważ gartunek ten jest o wiele bardziej skomplikowany i bogaty, niż przeciętny czytający mógłby sądzić, utożsamiając pojęcie "kryminał" z jedną czy dwiema znanymi mu powieściami Agathy Christie. Kryminały dawno już bowiem nie traktują wyłącznie o rozwiązywaniu takich czy innych zagadek, porusza się w nich o wiele więcej problemów, od zagadnień natury politycznej czy społecznej po eksplorację najbardziej zawiłych i odstraszających zakątków ludzkiej psychiki. Kryminał to zresztą tworzywo niezwykle plastyczne, chętnie i łatwo łączy się z innymi gatunkami, w dowolnych proporcjach. "Ofiara Polikseny" reprezentuje połączenie gatunków, które na mapie rodzimego kryminału nadal ukrywają się pod białymi plamami – kryminału archeologicznego i antropologicznego. Niekwestionowaną królową tego gatunku pozostaje Kathy Reichs, autorka cyklu książek o antropolog sądowej dr Temperance Brennan (nie-czytelnik może ją znać lepiej z telewizyjnego serialu "Kości"), niemniej nie brakuje i innych autorów, całkiem udatnie łączących naukę o przeszłości z teraźniejszością. Czy Marta Guzowska znajdzie się w ich gronie?

No cóż... ale może najpierw parę słów o treści. Oto Mario Ybl, profesor antropologii i wybitny specjalista w swoim fachu, pracuje na wykopaliskach w Turcji. Tam właśnie Arnold Schliemann odkrył Troję, ryjąc tym samym złotymi zgłoskami swoje nazwisko na kamieniu Historii i wywołując wybuch zainteresowania archeologią. Od tamtego czasu upłynęło jednak sporo wody w rzekach, czasy się zmieniły, ludzie i podejście do do czcigodnej królowej nauk spod znaku łopatki i szpachelki również. O pieniądze na prowadzenie wykopalisk trzeba zabiegać z uszami położonymi na płask, lokalne władze ponad ratowanie szczątków przedkładają interesy deweloperów, nikt nie wierzy w spektakularne odkrycia, może poza Polą Mor, nie-do-końca-byłą ukochaną Maria, którą ten stracił (na własne życzenie zresztą). I nagle w sam środek sennej, zlepionej potem i wypełnionej katalogowaniem codzienności uderza grom – w jednym z wykopów znaleziony zostaje zupełnie niepasujący do tego miejsca szkielet. Co więcej, zachodzi podejrzenie, że mógł on należeć do mitycznej Polikseny, jednej z córek króla Parysa, zamordowanej po zdobyciu Troi przez Neoptolemosa. Sytuacja wokół wykopalisk staje się jednak dziwnie niejasna – podejście oficjeli do sensacyjnego odkrycia jest co najmniej dziwnie chłodne, dookoła Poli zaczyna niespodziewanie kręcić się modelowo przystojny milioner, Howard Griffin (którego Mario oczywiście nie cierpi z przyczyn czysto obiektywnych), a do tego jedna z uczestniczek prac zostaje znaleziona martwa...

Brzmi rewelacyjnie, prawda? Jak zapowiedź doskonałej książki!..
...którą "Ofiara Polikseny" niestety nie jest. Dlaczego? O sukcesie książki decyduje zazwyczaj połączenie fabuły, bohatera i tego czegoś, co wyróżnia ją spomiędzy setek innych. Tutaj mamy wprawdzie to coś (mało poruszany w polskiej literaturze kryminalnej temat), ale jednocześnie mamy fabułę, która momentami rozmywa się jak roztopiona tureckim słońcem i zwyczajnie nuży, sprawiając wrażenie, jakby autorka nie potrafiła sobie poradzić z płynnym przenoszeniem środka ciężkości z wątku na wątek – pisze o wszystkim i o niczym, w dodatku w sposób zupełnie pozbawiony przysłowiowej ikry. Obiecujące wątki społeczno-obyczajowe w pewnym momencie rozpływają się, sprawiając wrażenie doczepionych na siłę, a problemy osobiste bohaterów są przedstawione tak chaotycznie, że momentami mamy wrażenie, iż oglądamy terenową i bardziej spoconą wersję "Mody na sukces", chociaż całość ma raczej dynamikę akcji porównywalną z niektórymi odcinkami "Klanu". Jest jeszcze zupełnie niemal nie wykorzystana kwestia związana z problemami środowiska akademickiego, która sama w sobie jest wprawdzie dość nudna, ale odpowiednio przedstawiona mogła dodać całości specyficznego smaczku (bo może i biurokracja, ale każdy, kto doświadczył w życiu radości papierologii przepisowo-stosowanej natychmiast odczułby empatię), niestety, autorka zamiast wydobyć z niej iskry, skupiła się głównie na nudzie, w dodatku posługując się schematami.

Potencjał kryła też w sobie postać głównego bohatera. Specjalista światowej klasy w swoim fachu, cyniczny, buntowniczy, przepełniony ironią, za nic mający konwenanse, w dodatku trapiony dolegliwością, która sprawia, że czasem trzeba się nim zaopiekować i mu pomóc – idealny materiał na bohatera doskonałego, z którym mężczyźni mogliby chcieć się utożsamiać, a kobiety romansować. Wybór pozornie doskonały, bohater jednoznacznie pozytywny byłby wszak nudny i nierzeczywisty, poza tym ludzie z niedoskonałościami stanowią znacznie wdzięczniejsze tworzywo pisarskie i w zdecydowanej większości kryminałów współczesnych dba się o to, aby główny protagonista miał jedno czy dwa pęknięcia na charakterze, aby czytelnikowi łatwiej było ulokować go w swojej własnej codzienności. Co więc nie powiodło się tutaj? Autorka zwyczajnie przeszarżowała – Mario Ybl miał być co najmniej Byronem, a jest irytującym skurwielem, zachowującym się w sposób przypominający raczej rozhisteryzowanego nastolatka niż dorosłego mężczyznę. Zwyczajnie brakuje mu tego czegoś, co sprawiłoby, że chciałoby się mu kibicować. Więcej, momentami doskonale rozumiemy Polę, która zostawiła Maria właśnie ze względu na jego charakter i zachowanie, bo samemu miałoby się ochotę wyrzucić go z helikoptera na pustyni w środku nocy, koniecznie podczas nowiu.

Podsumowując? Nawiązując do tytułu, poza Polikseną mamy tu drugą ofiarę – czytelnika. Książka jest zwyczajnie słaba i rozczarowująca, co irytuje i budzi frustrację tym bardziej, że doskonała znajomość środowiska i jego specyfiki, a także realiów pracy archeologicznej w terenie jest ogromnym plusem autorki i całośc mogłaby być pozycją o wiele lepszą. Irytuje lekceważące podejście do czytelnika, który nie ma w małym palcu omawianych często kwestii anatomicznych (rzucane nazwami łacińskimi i brak wyjaśnień, których części szkieletu dotyczą przy jednoczesnym szczegółowym omawianiu kwestii o wiele bardziej dla laika zrozumiałych). Do tego dochodzi brak płynności w prowadzeniu i splataniu poszczególnych wątków, a na deser beznadziejny finał – i przepis na czytelniczą katastrofę gotowy. Smutne, tym bardziej, że mogliśmy dostać zwartą, pełnokrwistą, interesującą i wielowątkową opowieść, dostaliśmy rozmemłaną papkę bez ładu i składu, z jednym dobrym fragmentem, który zresztą zaraz przytoczę:

"Zawsze myślałem, że do stworzenia czegoś takiego potrzeba nie zygoty, ale Photoshopa"
refleksja Mario Ybla na temat nieprzeciętnej urody jednego z bohaterów powieści

I to by było na tyle, po resztę sięgać Państwo absolutnie nie muszą.


/Alicja

sobota, 13 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Tymek, lat cztery, fan Świnki Peppy. Zazwyczaj zaglądał z Mamą i Tatą, od dwóch miesięcy także z małą siostrzyczką, ale dziś pojawił się sam. Jak zwykle dostał do przejrzenia całe zapasy Peppy, wybrał jedną książeczkę i położył ją obok kasy. Tym razem jednak nie popędził po rodziców, tylko z poważną miną wyciągnął z kieszeni nieco zmięte dziesięć złotych. Pierwszy zupełnie samodzielny zakup, to nie byle co... Skasowałam książeczkę, wydrukowałam paragon, odliczyłam resztę, podałam. Tymek przejrzał monety, schował je pieczołowicie do kieszeni, sprawdził, czy w siatce jest paragon i wyprostował się dumnie.
- Pełna profeska! - mruknął pod nosem.

/Alicja

piątek, 12 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Miałam kiedyś taką przygodę, pani Alicjo, podczas jednej sprawy w sądzie na Młyńskiej... Te sprawy zawsze miały miejsce w sali pod samym dachem praktycznie, klimatyzacji tam nie było, a był środek lata i duszno strasznie, więc zostało otwarte okno, takie skośne - i nagle przez to okno wleciał gołąb. Nikt nie umiał go złapać, więc on tak sobie latał i latał, i wyobrazi sobie pani, że w pewnym momencie, bo na stole sędziowskim są zawsze ułożone akta, to pani zapewne wie, że stoją przed nami takie rzędy tomów, i tenże gołąb w pewnym momencie usiadł na tych aktach i byłam absolutnie przerażona, że on mi te akta, wie pani... że on mi je zbeszcześci!

/Alicja

Z życia księgarki - jak być księżniczką

Raz słońce, raz burza... chętnie zrzuciłabym odpowiedzialność za pracę mojego mózgu w dniu dzisiejszym na pogodę (ale to niestety tylko moja chaotyczna natura):

- A chce pani drobne?
- Tak, poproszę, brakuje mi dzisiaj dwórek.

/Olga

Joanne Harris, Błękitnooki chłopiec, Prószyński i S-ka

Była sobie pewna pani, która pisała książki. Były to książki o bardzo zróżnicowanej tematyce, od słodkich i miękkich niczym pianki marshmallow po ostre i gorzkie jak żyletki powleczone lakierem przeciw obgryzaniu paznokci, niemniej wszystkie na tyle dobre, że jedną z nich zekranizowano – głównych bohaterów zagrali tam śliczna Juliette Binoche i przystojny Johnny Depp. Całość nosiła tytuł "Czekolada" i spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem, bo jak wiadomo, czekolada i miłość pasują do siebie w niemal wszystkich konfiguracjach. I była też dziewczyna, której oczy miały przepiękny kolor najszlachetniejszej czekolady mlecznej, takiej ze złocistymi okruszkami karmelu i ciemniejszymi pasmami kakao tu i ówdzie, i ta właśnie dziewczyna wybrała się któregoś dnia ze swoją karłowatą grubą łysiejącą towarzyszką do taniej książki i choć filmu nie widziała, a zatem nazwisko autorki nic jej nie mówiło, zainteresowała ją okładka: jasnobłękitna, z pokraczną chłopięcą postacią w centrum. Jej karłowatej grubej łysiejącej towarzyszce okładka wydała się wyjątkowo szpetna, a nazwisko autorki kojarzyło zbyt słodko, ale dla świętego spokoju przekartkowała całość, bo dziewczyna o czekoladowych oczach potrafiła być w wielu kwestiach dość stanowcza. I jak się okazało, tym razem zupełnie zasadnie i zasłużenie.

Głównym bohaterem i narratorem książki jest B.B, czterdziestoletni mężczyzna, mieszkający z matką. Miał dwóch braci, jednak obaj zginęli, B.B ma zatem tylko matkę, a raczej to ona ma jego, ponieważ jest stroną wyraźnie dominującą, czego nie waha się udowodnić, czasem w sposób bardzo brutalny. Syn skrycie marzy o ucieczce, ale jest jej zupełnie podporządkowany, starając się sprostać jej wizerunkowi siebie, a wszystkie frustracje wyładowuje w sieci, gdzie na założonej przez siebie stronie Niegrzecznichlopcyrzadza.com prowadzi bloga, karmiąc grupę internetowych znajomych swoimi wysmakowanymi opowieściami na temat losów Glorii Winter i jej trzech synów, którym we wczesnym dzieciństwie przypisała po jednym kolorze, za jednym zamachem ułatwiając tym sobie pranie i determinując charaktery chłopców. Czarny, brązowy i błękit, mrok, nijakość i niewinność. Dwaj zginęli, jeden przeżył – i czyżby to właśnie on walnie przyłożył rękę do śmierci pozostałych?.. B.B w swoich notatkach szczególnie dużo miejsca poświęca najmłodszemu z chłopców, błękitnookiemu ulubieńcowi matki, obdarzonemu, jak się okazuje, wyjątkowym darem, synestezją, możliwością sensualnego odczuwania słów, przypisywania im zapachów i smaków. Poznajemy także całą galerię bohaterów drugoplanowych, złożonych z przedstawicieli małomiasteczkowej społeczności – tu najważniejsza jest Emily White, niewidome cudowne dziecko, oraz tajemnicza Albertyna w czerwonym płaszczu, była dziewczyna brata w czerni (która zresztą w pewnym momencie staje się współnarratorką książki). B.B snuje swoją opowieść, mieszając notatki prywatne z publicznymi, przy czym pierwsze niepokojąco mało różnią się od drugich, co ze strony na stronę powoduje u czytelnika większe skonfundowanie, wynikające choćby z niemożności ustalenia, kim właściwie jest autor bloga i które ze snutych przezeń tysięcznych wersji tej samej historii są prawdziwe, ponieważ oznaczenie notatki statusem "prywatny" bynajmniej nie zapewnia nam jego szczerości - tak często zdarzało mu się włamywać na cudze blogi, czy jest więc w stanie czuć się na tyle bezpiecznym, by odsłonić myśli przed sobą samym?.. Śledzimy więc posłusznie historie Nigela, Brendana i Benjamina, poznajemy tragiczne losy doktora Peacocka i Emily, a im bliżej ostatniej strony, tym bardziej zaciera się różnica między rzeczywistością a fikcją, które łączy jedno – przewijające się regularnie opisy nie do końca wiadomo przez kogo właściwie popełnianych morderstw...

Rzeczywistość i fikcja... w ogóle można używać tu tych dwóch pojęć? Bo na dobrą sprawę, czy możemy powiedzieć z ręką na sercu, że zdarza nam się myśleć (a co dopiero mówić czy pisać) samą prawdę? Wszak nawet, kiedy idąc do pracy czy stojąc w kolejce do kasy rozmyślamy nad czymś i odruchowo zaczynamy snuć naszą wewnętrzną narrację, rzadko umiemy być wobec siebie absolutnie szczerzy. Zdarza nam się ulec pokusie, aby coś ubarwić, troszkę podkoloryzować, udramatyzować, czy chociażby oblec w nieco bardziej połyskującą szatę tkaną z metafor, porównań... W którym momencie przestajemy relacjonować rzeczywistość, a zaczynamy snuć opowieść? I skoro nawet sami przed sobą lubimy czasem udawać bardziej interesujących niż jesteśmy, to kto może zaręczyć, że będziemy trzymać się rzeczywistości, kiedy przyjdzie nam bezpiecznie ukryć się za szeregiem liter na ekranie? No właśnie. Dlatego B.B bez skrępowania korzysta z tej tarczy, prowadząc grę zarówno z czytelnikami, jak i samym sobą, a my podążamy za nim, aby co chwila przekonywać się, że kiedy już wydaje nam się, że wszystko sobie poukładaliśmy, najzwyczajniej w świecie daliśmy się wpuścić w maliny. I w żadnym momencie nie możemy być pewni że to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest. Czy kiedy B.B mówi, że jest mordercą, jest nim rzeczywiście, czy tylko chciałby nim być? Czy w entuzjastycznych komentarzach swoich internetowych epigonów widzi podziw dla swojej sprawności pisarskiej czy biegłości zbrodniarza? Częściej przyjmujemy opcję, że to, co czytamy w necie, należy dzielić przez cztery, bo koloryzowanie, zmyślanie, podbudowywanie i przebudowywanie wizerunku samego siebie itede, ale z drugiej strony, bywamy bardziej szczerzy wobec obcych niż wobec siebie, a prawdę nieraz łatwiej przedstawić jako fikcję czy żart, choćby tylko po to, żeby zostawić sobie furtkę, przez którą w razie sytuacji kryzysowej będzie się można wycofać, pomyślała karłowata gruba łysiejąca, naciskając pomarańczowy kwadracik z napisem "Opublikuj". Przez moment ekran komputera odbił jej postać, uciętą w półzbliżeniu – czarny tiszert, brązowe włosy i niebieskie oczy.

/Alicja

czwartek, 11 czerwca 2015

Z życia księgarki

- Dzień dobry, ma pani książkę Ewy Minge? - niska kobieta spojrzała na mnie czujnie spod rozwianej grzywki.
- Niestety nie - chcę mówić dalej, ale przerywa:
- No myślałam, że będziecie jej mieć stosy! Jak to możliwe? Taki sklep* i nie ma? To co, Wy książek nie zamawiacie czy co? - oburzyła się.
- Niestety się skończyła, jutro będzie dostawa - kończę. - Odłożyć dla Pani?
- Tak, ale to skandal, że Wam się skończyła.
- Niestety tak się stało, ale jutro już będzie.
- Bo wie pani, ten mąż Minge to skurczybyk jakich mało. Ona musiała go bardzo kochać, że tak mu się dawała. I dwóch synów ma, najmłodszy miał cztery lata. I on ich zostawił. No z kimś takim się ożenić i zostawić! Jaki ona musi mieć umysł, że jest wszędzie znana, u nas, za granicą! - opowiada o ich życiu mniej więcej dziesięć minut i podsumowuje - Niesamowite, prawda? I ten jej mąż to skurczybyk, prawda?
- Nie wiem, nie znam ich - mówię coraz bardziej przerażona popędliwą ekspresyjnością fanki.
- No ale o nich wszędzie piszą! On jej wiele złego zrobił. Skurczybyk z niego, nie? - wyraźnie oczekuje potwierdzenia swoich słów. Niestety trafia na mój opór. Naprawdę postanawiam jej nie udzielać odpowiedzi ani nie przyznawać jej racji, w końcu rolą księgarki nie jest ocenianie czyjegoś życia.
- Naprawdę nie chcę się wypowiadać na ten temat...
- Eee, pani jest młoda, pani nie zna życia.

/Olga


* Chyba nie ma nic bardziej irytującego niż nazwanie księgarni sklepem.

wtorek, 9 czerwca 2015

Z życia księgarki - natychmiastowo potrzebne książki do...

- Dzień dobry, jest "zniszcz ten dziennik wszędzie"?
- Przed chwilą sprzedałam ostatni egzemplarz, będzie najpóźniej w piątek po południu.
Wychodzą. Mama pyta się dziecka:
- A czy Ty to, Jasiu, potrzebujesz do szkoły?

/Olga

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Pierwszy raz przyszli kiedyśtam, mama z synkiem, po biografię Messiego - mały marzył, że zostanie piłkarzem, nawet specjalnie zaczął się uczyć hiszpańskiego, bo Barcelona była dlań Ziemią Obiecaną. Rozmawialiśmy wtedy dość długo, opowiadałam mu o Linettym i Kownasiu, o tym, że kiedyś też byli zwykłymi chłopaczkami, ale ciężką pracą doszli do tego, że ich marzenia się spełniły. Młodemu aż się oczy świeciły. Fajnie było na to patrzeć.

Drugi raz zajrzeli w sobotę. Chłopaczek był niesamowicie podniecony, bo mama w ramach Dnia Dziecka kupiła dla nich bilety na niedzielny mecz Lecha. Pierwszy mecz i to od razu mecz o mistrzostwo!

Przed chwilą zajrzała mama. Po niedzielnym powrocie z meczu młody nie chce już być piłkarzem.

/Alicja

wtorek, 2 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry! Są jakieś nowe książki o zwierzętach?
Martusia. Wpada jak piorun, pędzi prosto do swojej ulubionej półki i ściąga z niej któryś z leksykonów. Nie widzę nawet dokładnie który, bo z racji przemeblowania (właściwie przeksiążkowania)na regałach nie za bardzo zwracam na nią uwagę, co spotyka się oczywiście z dezaprobatą w postaci westchnień, mruknięć i mamrotania pod nosem. Kiedy nic z tego nie skutkuje, Martusia łapie mnie za bluzę, kiedy przechodzę obok.
- Aua! Co ty tam masz? - cofa rękę, zaintrygowana. Dziś rano odczułam albowiem potrzebę zaostrzenia mego wizerunku i założyłam pasek z kolcami. Wyglądam w nim tak samo groźnie, jak ratlerek w kolczatce, no ale.
- To tak specjalnie, żeby nikt cię nie mógł przytulić?
- Dokładnie tak - mówię ćwierćprzytomnie, zaabsorbowana bez reszty kwestiami logistycznymi. Martusia kiwa głową z żalem i pochyla się nad książką. Ja zajmuję się swoimi sprawami, mija parę sekund.
- PATRZ!!! - wrzask rozdziera ciszę, podskakuję, książki lecą mi z rąk. Podbiegam do Martusi, schylam się, patrząc wyczekująco w miejsce, na które wskazuje ręką.
A wtedy ten mały potwór zarzuca mi ręce na szyję i najbezczelniej w świecie się przytula.

/Alicja

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Dzień dziecka w życiu księgarki

Dziecko z kitką, które za pierwszym razem przyszło pokazać mi sztuczkę magiczną (w milczeniu, chociaż zazwyczaj bardzo lubi się dzielić swoimi myślami) i od tamtej pory przychodzi regularnie, wkroczyło dumnie. Nad głową miało balona, wczepionego w luźno spięte włosy.

- Widzi pani, jestem kucykiem - faktycznie na balonie były narysowane grzywa i końskie oczy. - Ruszam głową! A to dzięki kijkowi – pokazało na biały plastik sterczący między wystającymi łopatkami. I poszła sobie, jak zawsze nie czekając na odpowiedź.

Właśnie dzierżyłam w ręku nóż, kiedy nagle do mojego mózgu dotarło, co tak naprawdę dzieje się dzisiaj w księgarni. Ludzie wybierają więcej książek dla młodocianych czytelników, a i owszem. Ale głównie kupują dla siebie i tłumaczą, że robią sami sobie Dzień Dziecka. Mają przy tym bardzo uradowane twarze.


/Olga

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć. Jesteś wreszcie.
Upiorne Dziecko. Po raz pierwszy od wieków po sakramentalnym powitaniu nie stoi pół godziny w drzwiach, tylko od razu podchodzi. Po raz pierwszy w ogóle już od progu szeroko uśmiecha się na mój widok. Nie po raz pierwszy czuję się nieswojo.
- No, jestem. Co chciało?
- Żebyś była - nie siada na ławeczce, stoi przed biurkiem i świeci. Wielki Boże, ona się naprawdę uśmiecha.
- Dziś Dzień Dziecka i tak pomyślałam, że jak będziesz, to ci to dam - z kieszeni wyciąga trochę już sfatygowane Kinder Country. Unoszę brwi i patrzę na nią ze zdziwieniem, nadal bez uśmiechu. Trochę traci rezon.
- Myślałam, że lubisz, kiedyś miałaś papierek na torbie... - markotnieje trochę.
- Łosiu - mówię czulej nieco - Nie chodzi o to, że nie lubię, tylko o to, że w Dzień Dziecka to raczej ja powinnam mieć coś dla ciebie. To ty jesteś dzieckiem, ja jestem stara. Prezent kompletnie nietrafiony.
- Ale weź! - podchodzi pod samą kasę, dzierżąc przed sobą batonik jak relikwię. Demonstracyjnie wzdycham, sięgam po torbę, otwieram ją, aby schować prezent i w tym momencie z kieszeni z zepsutym zamkiem wypada mi obiad dla niemowląt "Bobovita i przyjaciele"*. Upiorne patrzy na tubkę, patrzy na mnie i znów zaczyna świecić.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka - recytuje z namaszczeniem, jak na przedszkolnej akademii, po czym opiera brodę o blat biurka i patrzy na mnie z czułością. Mamroczę coś pod nosem, chowam jedzenie do torby i patrzę na nie. Nadal świeci. Poddaję się.
- Chodź tu - i wyciągam spod biurka kupione rano truskawki. Upiorne podchodzi, bierze jedną, je. Biorę drugą, jem takoż.

I tym razem nie będzie wstrząsającej puenty, bo w sumie nie ma po co. I tak nic nie przebije truskawek.


/Alicja


* usiłuję schudnąć, a poza tym lepsze to niż chińskie zupki, trochę zrozumienia.