sobota, 28 lutego 2015

M.J. Arlidge, Ene, due, śmierć, wyd. Czwarta Strona

Jest policjantem z krwi i kości. Radzi sobie doskonale nawet w najtrudniejszych warunkach – może się pochwalić długą listą odznaczeń za zimną krew, odwagę i zdecydowanie, plus paroma uwagami dotyczącymi sporadycznego nadużywania siły. Nie przepada za służbowymi uniformami i samochodami, do pracy przyjeżdża w czarnej skórze na motocyklu. Życia prywatnego praktycznie nie ma, jeśli nie liczyć opłacanych sesji BDSM, podczas których pozwala biczować sobie plecy do krwi, bo musi czuć ból, żeby poczuć się dobrze... a czasem, żeby w ogóle poczuć cokolwiek. Nie ma nikogo na stałe, lubi okazjonalny seks, chociaż unika bliskości i zawsze znika przed świtem. I jeszcze jeden drobny szczegół: jest kobietą. Porucznik Helen Grace staje właśnie w obliczu nie lada wyzwania, gdyż w okolicach Southampton pojawia się działający z niezwykłą perfidią morderca. Niezidentyfikowana kobieta porywa przypadkowe pary, aby po uwięzieniu dać ludziom wybór między śmiercią głodową a wolnością w zamian za zastrzelenie towarzysza niedoli – zaskakujące jest to, że nie obchodzi jej, kto zdecyduje się zabić (nieprzypadkowo tytuł książki nawiązuje do znanej wyliczanki). Początkowo wydaje się, że ofiary nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, wkrótce jednak Helen odkrywa, że linie ich życia w pewnym momencie przecięły ten sam punkt...

Jako że kryminał był najintensywniej chyba eksploatowanym nurtem w literaturze popularnej ery p.G.*, nie jest łatwo znaleźć taki, który zwróciłby na siebie uwagę – niemniej z ręką na sercu muszę przyznać, że Ene, due, śmierć wciągnęła mnie od pierwszych stron i na tle innych przedstawicieli gatunku naprawdę się wyróżnia. Ogromną siłą autora jest nieustanna gra z czytelnikiem, którą prowadzi właściwie od pierwszej strony. Co ciekawe, unika techniki wielkich twistów, stawiających akcję na głowie, posługując się raczej metodą małych zaskoczeń, delikatnego podsuwania fałszywych tropów i skojarzeń, za to czyni tak praktycznie na każdej płaszczyźnie. Przykłady? Po pierwsze bardzo inteligentne wykorzystanie retrospektywnej narracji pierwszoosobowej, dzięki której przeszłość zgrabnie przeplata się z teraźniejszością. Po drugie niesztampowe rozegranie kwestii obyczajowych – bez względu na to, jak wielkie przywiązanie do równouprawnienia deklarujemy, możemy poczuć się zbici z tropu faktem, iż w świecie, który czytelnicy kryminałów przywykli uważać za raczej męski, główne role grają kobiety. Arlidge wskazuje również na coś, co wydaje się oczywiste, niemniej wciąż jest stosunkowo rzadko eksploatowane – cechy charakteru nie są trwale powiązane z płcią, kobieta może być brutalna i bezwzględna, a mężczyzna łagodny i zagubiony**. Autor unika także schematycznych rozwiązań, jeśli chodzi o kwestię winy i kary - świetnie skonstruowana jest zarówno postać morderczyni, jak i motywy, którymi się kieruje. Brak tu idealizowania czy wyszlachetniania bohaterów, nie ma prób wzbudzania na siłę w czytelniku sympatii do nich – każda postać ma jakąś skazę, jakąś mroczną stronę, mamy do czynienia z korupcją, chorą ambicją, nałogami... Wreszcie o wartości Ene, due, śmierć świadczy fakt, że naprawdę ciężko jest pisać o czymkolwiek bez zdradzenia jakiejś tajemnicy, związanej z fabułą, co predystynuje tytuł do uzyskania miana "książki totalnej" i certyfikatu najwyższej jakości pisarskiej wg Katarzyny Bondy.

Minusy? Oczywiście też są – im bliżej zakończenia, tym łatwiej jest nam przewidzieć, jakie ono będzie, niemniej ma się wrażenie, że Arlidge z rozmysłem zrezygnował z wielkiego finałowego "BUM!", bo nie ono było jego celem. Prawdziwa siła tej książki tkwi gdzie indziej – w postaciach, które zarysowane są agresywnie, ale z subtelnością, w szatańskim pomyśle, aby o swoim przeżyciu decydować kosztem czyjegoś, i wreszcie w odwiecznym pytaniu, które cały czas czai się pomiędzy wierszami – ile jest człowieka w człowieku? I czy siła miłości, którą darzymy drugą osobę, powstrzymałaby nas przed pociągnięciem za spust, jeśli stawką byłoby nasze własne życie?


/Alicja


* przed Greyem, rzecz jasna
** skandal, toż dżender w najczystszej postaci



Ene, due, śmierć

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Pan Chiromanta, jak zawsze z uśmiechem schowanym pod wąsem, wkroczył do księgarni.
- Dzień dobry, co tam u Ciebie?
- Bardzo dobrze, dużo pracy. Przypomniałam sobie, że jest książka, która może się Panu spodobać.
- A jaka?
Podaję, przegląda zaciekawiony.
- Hmm... czy ja mogę zadać pytanie?
- Oczywiście! - odpowiadam, ciekawa pytania.
- Czy Ty zawsze jesteś taka pozytywna? Co Cię widzę, to zadowolona jesteś.
- Eee, nie, to pozory. Czasem mam doła.
- To może to ta czupryna i uśmiech. Miłego weekendu! - uśmiecha się wesoło.
I tak, pozytywnie nastrojona od rana przez Pana Chiromantę (który jest tego całkowicie nieświadomy - jak zawsze zrobił to mimochodem), przypominam sobie wczorajszą wieczorną sytuację.
Dwie bardzo żywiołowe dziewczynki (puchate kurtki róż, cały czas tak blisko siebie, że czasem wyglądały jak dwugłowy stworek o wielu rękach i nogach) buszowały, świergoląc, w alejkach księgarni (kłótnia o książkę, próby wejścia na kanapę, zaglądanie pod stoły, próby sięgania po to, co za wysoko etc. etc. – milion spraw na sekundę). Matka podeszła do mnie i z westchnieniem spytała o książkę, jednocześnie mówiąc coś do jednej z dziewczynek.
- Niech się pani nie martwi, są bardzo grzeczne.
- Tak? Ale takie energiczne, cały czas muszę je pilnować, żeby przez przypadek czegoś nie zniszczyły.
W tym momencie córeczki zaczęły się z czegoś śmiać, a brzmiały jak dwa opętane chochliki. I ze światem stało się coś dziwnego – wokół zawirowało, od dziewczynek rozeszła się fala zniekształcająca rzeczywistość, wszyscy zaczęli chichotać jak szaleni. Mam nadzieję, że to jakaś epidemia.

/Olga

środa, 25 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Martusia. Zajrzała tylko na chwilkę, ale zdążyła dać upust przepełniającym ją uczuciom:
- Życzę miłego dnia i reszty życia... i miłego nawet w niebie!

Chyba powinnam zacząć nosić koszulkę z napisem Powiększyła grono aniołków.


/Alicja

Zygmunt Miłoszewski, Gniew, wyd. WAB

Omne trinum perfectum. Stało się - w perfekcyjnej trójce Zygmunt Miłoszewski zamknął serię przygód prokuratora Teodora Szackiego. Nie tylko ze względu na grande finale książka była niecierpliwie oczekiwana przez fanów – od czasu błyskotliwego debiutu (Domofon, 2005 r.) Miłoszewski uznawany jest za jeden z najjaśniejszych punktów w gwiazdozbiorze polskiej powieści kryminalnej. Z tym większym napięciem odliczano dni do premiery – w międzyczasie książka uzyskała ostateczny tytuł (wcześniej funkcjonowała jako Na czerwonej ziemi) i jako Gniew zjawiła się wreszcie na księgarnianych półkach.

"Nie pytaj, kto zabił, pytaj, kto zostanie zabity" – zgodnie z tekstem na okładce Miłoszewski rozpoczyna od mocnego uderzenia i sceny morderstwa, ukrywając wprawdzie osobę ofiary, ale nie kryjąc się z tym, że popełnia je główny bohater... po czym przewrotnie cofa się w czasie i pozwala czytelnikowi śledzić, jak do tego wydarzenia doszło. Mamy więc przełom listopada i grudnia, rok 2013. Prokurator Szacki, po przejściach w Warszawie i Sandomierzu, pojawia się w Olsztynie. Znalazł tu względną stabilizację – pracuje, związał się z Żenią, pojawiają się nawet rozmowy na temat ślubu, chociaż sytuacja w domu jest nieco napięta, bo dorastająca córka, mieszkająca z nimi chwilowo Helena, bezkompromisowo walczy o uwagę ojca. Uwielbiana przez lokalnych patriotów Warmia budzi w Szackim uczucia nieco ambiwalentne, Olsztyn czasem doprowadza go do rozpaczy zarówno architekturą, jak i organizacją ruchu drogowego, rozkazy przełożonych wywołują mdłości, poza tym nie wszyscy współpracownicy należą do grona ludzi, których kocha i uwielbia, ale wszystko jakoś funkcjonuje, do momentu, kiedy Szacki dostaje wezwanie do zdawałoby się rutynowej sprawy – znaleziono szkielet, najprawdopodobniej z czasów poniemieckich, bo na to wskazuje wygląd kości. Dość szybko okazuje się jednak, że kości są jak najbardziej współczesne, a sprawa złożona dużo bardziej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać...

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to fakt, iż Miłoszewski to naprawdę znakomity obserwator i socjolog, doskonale zorientowany w bolączkach i fobiach polskiego społeczeństwa. O ile w Uwikłanie wpleciony był temat polityki i odwiecznego (nie)rozliczenia z komunizmem, a Ziarno prawdy przywoływało kwestię antagonizmów narodowo-religijnych (czyli mówiąc dobitniej, polskiego antysemityzmu), Gniew porusza kwestie społeczno-moralne, a konkretnie świętą pozycję mężczyzny jako głowy rodziny. Nie znajdziemy tu jednak moralizatorskich czy melodramatycznych nut, typowych dla podobnych książek o tej tematyce (nie na próżno w końcu główny bohater to mężczyzna z krwi i kości, podkreślający swoją męskość piciem znienawidzonej czarnej kawy, bez mleka i syropów smakowych). Opisywane przez Miłoszewskiego przykłady małych domowych piekieł prezentowane są chłodno i rzeczowo, przy czym ta bezosobowość paradoksalnie tylko potęguje moc ich oddziaływania. Ponadto przyjemnie obserwuje się rozwój Miłoszewskiego-pejzażysty: opisy Olsztyna i okolic, poza tym, że zaskakująco trafne, są idealnie wkomponowane w tekst i pomagają w stworzeniu specyficznego klimatu bez nużenia czytelnika. Te pejzaże zaludnione są całą gamą postaci o nazwiskach może nieco zbyt przerysowanych, ale charakterach jak najbardziej z życia wziętych, wielowarstwowych, złożonych. Sam Szacki też nie jest postacią, z którą łatwo i przyjemnie się identyfikuje. Poza szerokim wachlarzem zalet (charyzmatyczny, inteligentny, błyskotliwy, nienagannie ubrany) posiada także całkiem sporo wad, skutecznie brukających jego lśniącą zbroję i podczas lektury niejeden raz można złapać się na tym, że jego zachowanie czy podejście zwyczajnie budzi u czytelnika irytację. Nie zmienia to oczywiście faktu, że grono zasmuconych jego odejściem fanów będzie bardziej niż liczne, chociaż zakończenie jest na tyle niejednoznaczne (i trochę rozczarowujące, zupełnie jakby Miłoszewski, mimo deklaracji o ostatecznym rozstaniu z Szackim, zostawił sobie nie tyle uchyloną furtkę, co szeroko otwartą bramę pod ewentualny powrót stalowowłosego szeryfa), że nadzieja zapewne w nich nie zgaśnie.

Koniec końców - czy Gniew jest wart polecenia? Zdecydowanie tak. To porządny kawał kryminału, bardzo zaangażowanego, lecz dalekiego od fanatyzmu, pokazujący nasz kraj i społeczeństwo takimi, jakie są, bez przerysowań w którąkolwiek stronę. Nieważne, czy jest się zagorzałym fanem i znawcą poprzednich przygód Szackiego, czy dopiero rozpoczyna się przygodę z nim – nawet abstrahując od ochów i achów na temat pana prokuratora, nietrudno jest znaleźć tu coś dla siebie. I jeśli lubi się książki, których lektura zmienia życie, to zaręczam, że jeden aspekt życia Gniew zmienia z pewnością – nigdy już sięganie po kreta do rur nie będzie takie samo.

/Alicja

poniedziałek, 23 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry! Już jesteś! Ja tu byłam, szukałam cię, wiesz?
Martusia. Dziś ze zwielokrotnioną siłą rażenia, bo w duecie z Matyldą - ani się obejrzałam, jak kasę miałam zawaloną dwiema czapkami, fioletowym jednorożcem i lalką Barbie, na stole piętrzyły się stosy "Mia i ja", obok których spoczywała "Encyklopedia bylin", a radosny dwugłos wypełniał wszelką możliwą przestrzeń. Chuderlawy facet, stojący obok półki z książkami historycznymi, spoglądał na mnie z dezaprobatą. Mężnie znosiłam jego spojrzenie aż do czasu, kiedy w drzwiach ukazała się mama dziewczynek i nadszedł czas pożegnania. Martusia podbiegła do kasy, chwyciła pozostawiony nań dobytek, po czym spojrzała na mnie radośnie.
- Życzę miłej pracy, miłego dnia, miłego jutra i pojutra... i całego miłego życia!
Facet przy półkach parsknął śmiechem, fakt, że dość cicho, ale raczej mało dyskretnie. Martusia usłyszała, spojrzała na niego, zmrużyła oczy i wymruczała złowieszczo pod nosem:
- A panu żeby... żeby nawet wszystkie jaszczurki uciekły!

/Alicja

piątek, 20 lutego 2015

Książka lekiem na ciemną noc

Pewnego dnia przyszła do mnie pani, która chciała coś, co pomoże jej oddać się w objęcia Morfeusza. Powiedziała, że nic tak nie usypia jak kilka stron dobrego romansu. I że kiedyś pisano, gdyż nie było środków nasennych. Cóż, z pewnością czytanie odstresowuje. I choć pani owa zdecydowanie nie lubi Kochanowskiego (Odprawa posłów greckich była podobno najgorsza, pani aż zawrzała w środku na samą myśl o tej lekturze), przedkładając nad jego dzieła autorki pokroju Nory Roberts, nadal trzyma się starej metody na bezsenność.

/Olga

środa, 18 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry. Ja szukam książki, takiej ładnej, wie pani, to na prezent!
Będąc w wyjątkowo społecznym nastroju, ochoczo stanęłam na baczność i trzasnęłam obcasami, jak przystało na księgarza zawsze gotowego służyć pomocą.
- Oczywiście. Jaka tematyka?
- Obojętna!
Uniosłam lekko brwi, ale cóż, klient nasz pan, rozpoczęłam zatem wykładanie na stół najświeższych i najlepiej się sprzedających tytułów, wszystkich w sztywnej oprawie, bo w końcu co prezent, to prezent. Mimo rosnącego stosiku książek, pani była wyraźnie nieusatysfakcjonowana i z sekundy na sekundę coraz bardziej strapiona.
- A nie ma pani czegoś no... w lepszej cenie? Tak z przeceny albo w promocji?
- Mam, oczywiście, ale to starsze tytuły, mniej popularne i przeważnie oprawy miękkie...
- Ooo, to niech mi je pani pokaże!
Podprowadziłam ją do standu z przecenami. Zaczęła weń radośnie buszować i w kilka sekund później podeszła do kasy z wybranym tytułem. Szczęście na jej twarzy biło po oczach prawie tak samo, jak nalepki informujące, że książka nie dość, że jest przeceniona o dobre 20 zł, to jeszcze na dodatek w promocji -30%.
- Ja mam, znalazłam... Tylko jakby mi pani mogła te nalepki usunąć, bo wie pani. To na prezent.
- Oczywiście, nie ma problemu... Tylko niestety, tu na okładce cena jest nadrukowana.
Zmarszczyła brwi i spojrzała, po czym niespodziewanie jej marsowe oblicze wypogodziło się i złagodniało.
- Aaa, to może być. Nawet szkoda, że nie jest wyższa!

Szkoda, że nie była. W końcu to na prezent.


/Alicja

poniedziałek, 16 lutego 2015

Księgarski poradnik kreatywnego pisania – jak napisać romans, odcinek II

W poprzednim odcinku poradnika rozważaliśmy, w jaki sposób podołać niezwykle złożonej problematyce konstrukcji sylwetek głównych bohaterów. Musimy jednakoż pamiętać, że nawet najwspanialsza i najbardziej idealnie dobrana para nie zagwarantuje nam sukcesu. Będzie nam doń potrzebna jeszcze...

b) fabuła
Kwestia fabuły jest niezmiernie skomplikowana i już na wstępie musimy zaznaczyć, że nie jest to zadanie tak łatwe, proste i przyjemne, jak mogłoby się wydawać. Ci, którym praca nad romansem wydawała się bułką z masłem (truskawką z szampanem, torebką ze szpilkami, pieskiem w torebce – Olga), mogą odczuć teraz potężne zdziwienie, kiedy dowiedzą się, że przy opracowywaniu akcji będziemy musieli korzystać z nie byle czego: z bezcennego odkrycia mistrza suspensu, Alfreda Hitchcocka, któremu z kolei owo nieziemskie natchnienie zesłała podczas snu nieznana siła wyższa. Ujęte w schemat, brzmi: "chłopak poznaje dziewczynę – chłopak traci dziewczynę – chłopak odzyskuje dziewczynę".
W tym miejscu nie możemy się poddać napadowi paniki, ten schemat tylko pozornie wydaje się strasznie skomplikowany. Konstruując fabułę, warto go sobie rozpisać i przeanalizować możliwości, które stwarza:
1. chłopak poznaje dziewczynę: nasi bohaterowie mogą się znać od dzieciństwa albo dopiero spotkać, mogą już od dawna coś do siebie czuć, a nawet być kiedyś razem, mogę też się nie znosić i drzeć koty (jednakoż czując, że mimo wrogości przyciąga ich do siebie przepotężna siła)
2. chłopak traci dziewczynę: ich rozstanie zazwyczaj spowodowane jest trojako. Pierwsza możliwość to zwyczajne, acz brzemienne w skutki nieporozumienie (ona znajduje w jego kieszeni list z wyznaniami miłości albo przyłapuje na kupowaniu prezentu, który nie jest przeznaczony dla niej, on nie umie znieść, że ona zbyt długo rozmawia z listonoszem lub dokonuje odkrycia, że wśród jej facebookowych znajomych jest więcej mężczyzn niż kobiet), druga zaś to intryga osoby, która dąży do rozdzielenia naszych bohaterów (zazdrośni byli/aspirujący kochankowie, skłócone rodziny, opętana obsesją na punkcie swego pana kotka). Przyczyną rozstania mogą być także drzemiące w nich samych demony przeszłości, często sięgające czasów bardzo wczesnego dzieciństwa (zbyt drastyczne i wzruszające, aby podawać przykłady)
3. chłopak odzyskuje dziewczynę: miłość zwycięża wszystko! (wyznanie miłości napisała jego siostrzenica, prezent miał być wręczony podczas oświadczyn, listonosz jest gejem, facebookowi znajomi to nieautoryzowane fanowskie profile członków One Direction, byli/aspirujący kochankowie pogrążają się w rozpuście i obnażają swe pełne fałszu oblicza, rodziny się godzą, kotka dostaje odpowiednie remedia, bohaterka przestaje sypiać z pluszowym misiem, bohater odnajduje ukradziony mu w dzieciństwie samochodzik)
Pamiętajmy, że ślub nie musi być absolutnie koniecznym zakończeniem romansu (może to być zabójczo dobry seks – znowu Olga), jednakże bardzo pożądane jest umieszczenie go w finale. Jeżeli nawet ślub, jako ostateczna manifestacja szczęścia i oddania i tak budzi nasz niedosyt, możemy dodać epilog, w którym nasi bohaterowie siedzą na ganku, patrząc czule na dzieci lub stoją przy chodzikach, patrząc czule na wnuki (a wszystko to robią, trzymając się za ręce/znacząco patrząc/zabójczo dobrze się kochając – uwaga Olgi).

c) inne pożądane elementy świata przedstawionego
Romans przenosi nas do krainy marzeń i snów, pozwala się oderwać od szarej rzeczywistości, mielonych na desce w kuchni i kolejnych odcinków "Klanu" w telewizji – jego zadaniem jest pobudzić nasz zmysł estetyczny, wyobraźnię, umiłowanie piękna i fantazję, musimy zatem zadbać, aby rozgrywał się we wnętrzach i plenerach jak najbardziej celowi owemu sprzyjających. Jeśli los zagnał naszych bohaterów w jakieś mniej malownicze zakątki świata, pamiętajmy, aby umieścić tam choć okruszynę piękna (malowniczo obłażąca farba, industrialne wraki wózków sklepowych, artystyczne wzory szczurzych zębów na ogryzionych trupich rękach), okoliczności przyrody jednoznacznie brzydkie i ubogie wprowadzamy jedynie w celu skontrastowania ich z luksusem i szczęściem, jakie staje się ostatecznie udziałem naszych zakochanych. Podczas opisywania owego luksusu możemy trochę popuścić wodze wyobraźni, jednak pamiętajmy, aby dla uwiarygodnienia naszej wizji dorzucić co jakiś czas konkretny detal – np. markę samochodu, nazwisko projektanta sukienki, czy próbę złota na klamkach.
Bardzo delikatną i drażliwą kwestią bywa także język scen intymnych. Jak już zaznaczyliśmy w podpunkcie a, nasz bohater często pała do bohaterki ogromną żądzą, która ją jednocześnie fascynuje i przeraża. Początkowo ta niewspółmierność potrzeb i pragnień ratuje nas od konieczności operowania kłopotliwym słownictwem, jednak w miarę upływu stron on łagodnieje, a ona nabiera pewności siebie, zatem prędzej czy później dochodzi do skonsumowania wzajemnej fascynacji. Stajemy wówczas w obliczu starego jak świat literatury problemu, mianowicie konieczności znalezienia kompromisu pomiędzy trzema płaszczyznami, na których porusza się język intymny Polaków: medyczną, infantylną i wulgarną. Znalezienie odpowiednich określeń pozostawiamy samym autorom, wszak to im w duszy gra prowadzona opowieść, jednak delikatnie sugerujemy, aby przy doborze uwzględniali poziom doświadczenia i zaangażowania kochanków, np. przy niej można zacząć od rozkwitającego kwiatu kobiecości, a ukończyć na ociekającej spełnieniem jaskini ukrytych pragnień, u niego zaś, jako że jest mężczyzną stuprocentowym, a tacy nie bawią się w poezję poniżej pasa, poprzestać na wspaniałym orężu lub imponującej męskości. Gradację języka i napięcia stosujmy również podczas opisywania scen erotycznych (przykładowo opis jąder bohatera, klaskających o pośladki bohaterki, wprowadzony do romantycznej werbalizacji jej pierwszego razu, wprowadza delikatny dysonans poznawczy).

Zapewne na drodze do stworzenia romansu idealnego pojawią się także inne przeszkody, które w pocie czoła przyjdzie nam przezwyciężać, jednakże te podstawowe rady niechaj będą autorom przyszłych arcydzieł mieczem i tarczą na ciernistej drodze chwały. I nie zniechęcajmy się pierwszymi niepowodzeniami! Pamiętajmy, że wszystko musi mieć gdzieś swój początek, Brooke Logan też zaczynała od jednego męża.


/Alicja

sobota, 14 lutego 2015

Księgarski poradnik kreatywnego pisania – jak napisać romans, odcinek I

Dziś Walentynki, święto miłości i od rana klienci płci obojga wpadają do księgarni całego świata w poszukiwaniu tej jednej, jedynej, wyjątkowej książki, zawierającej treści unikatowe, mądre, łączące humor z delikatnością i dosadność z finezją, w pełni oddające głębię ich uczuć do ukochanej drugiej połowy. Na szczęście czekają na nich półki pełne Danielle Steel, Nory Roberts i Paulo Coelho, a bardziej swojsko Katarzyny Michalak, w większości wychodzą zatem uspokojeni, dzierżąc w objęciach perły słowa. W większości – ale nie wszyscy. Są wśród nich bowiem duchy niespokojne, targane pragnieniami przeczytania tego, co niestety nie znajduje odbicia na kartach książek, które już ukazały się w druku. Cóż więc mają czynić owi i owe, gdy żądze czytelnicze przelewają się przezeń niczym lody waniliowe przez brzegi muszli? Wyjście jest jedno – wymarzony romans trzeba stworzyć samemu. A zatem nie zwlekajmy – do dzieła!

a) bohaterka / bohater

[wyjaśnienie: jesteśmy absolutnie za równouprawnieniem, nie będziemy więc protagonistów żadnej płci wyróżniać osobnym podpunktem, zresztą mijałoby się to z celem tego szlachetnego gatunku, jakim jest romans – chodzi wszak o to, aby parę połączyć, nie zaś dzielić, więc profilaktycznie rzuciliśmy monetą i wypadło nam, że najpierw omówimy płeć żeńską]

Bohaterka musi być kobietą wyjątkową. Minęły już czasy, kiedy białogłowe siedziały w wieżach i wzdychały, oczekując na rycerzy, którzy je wybawią. O nie, nasza heroina to zdecydowanie kobieta silna i niezależna – nawet jeśli nie materialnie, to duchowo. Wiele już w życiu przeżyła, musiała się borykać z rozlicznymi przeciwnościami losu (kompleksy, ubóstwo, brak butów z limitowanej kolekcji, wykorzystujący ją mężczyźni, niepewność co do możliwości jedzenia krewetek podczas ciąży), zachowuje jednak pogodę ducha, chociaż w gruncie rzeczy jest delikatna niczym młoda cebulka na wiosnę i zdarza się jej poszlochać cicho do poduszki. Pieniądze czasem ma, czasem ich nie ma, ale bez względu na status materialny, nie da się jej omamić blaskiem złota, chyba, że chodzi o złote serce, gdyż ceni ludzką dobroć i za okazaną pomoc odwdzięcza się dozgonną przyjaźnią. Kolor włosów jest nieistotny (u kobiety cecha wszak to zmienna), oczy ma zawsze pełne wyrazu, a uroda charakteryzuje ją wyjątkowa i/lub niebanalna, ale ona sama widzi w sobie tylko minusy - jest wobec siebie bardzo krytyczna (w dzieciństwie padała np. ofiarą prześladowań zazdrosnych koleżanek), nie daje sobie zatem wmówić, że ewentualne niedoskonałości tylko dodają jej uroku. Nie zauważa również, że sieje spustoszenie od żłobków poprzez gimnazja aż po kluby geriatryczne, tak bardzo pożądają jej wszyscy mężczyźni (nie stanowiący jednakże żadnej konkurencji dla Tego Jedynego). Charakteryzuje ją przeważnie głęboka skłonność do snucia refleksji i wypowiadania wzniosłych myśli - nikt tak jak ona nie umie rozważać nad sensem życia podczas smażenia bekonu. Rozmowa jest zresztą jej naturalnym darem, a słowa niosą pociechę i otuchę, niezależnie od okoliczności (przemówienie na weselu rodzinnym, mowa perswazyjna do samobójcy, pocieszanie przyjaciółki, pogrzeb chomika córki sąsiadki). Uwaga: zdarza się – ale bardzo rzadko! - że nasza protagonistka na początku opowieści jest postacią negatywną, którą jednakże miłość skłania do ukazania światu swojej jasnej strony.
przykładowy wizerunek bohaterki idealnej (źródło: http://gosc.pl/doc/905482.Obudzona-ksiezniczka)


Bohater nasz również musi być niepospolity. Tu już na wstępie uspokajamy, że kolor włosów czy oczu jest kwestią drugorzędną, aby uniknąć zamieszania podczas odbioru tekstu musimy się jednakoż zastanowić, czy nasz bohater będzie raczej mrocznym brunetem czy pogodnym blondynem (autorki płci żeńskiej wiedzą, że kolor włosów musi pasować do charakteru jak torebka do butów). Oczy koloru dowolnego muszą elektryzować, przeszywać spojrzeniem, mówiącym więcej niż tysiąc słów. Nasz bohater bezwzględnie musi też być męski. Owej męskości w niczym nie może mu odbierać posiadany majątek, życie w luksusie i notoryczne przesiadywanie na zebraniach spółek i zarządów, gdzie słucha, jak pomnaża się jego miliony (na które jednakże sam zapracował, czasem ciężką harówką fizyczną, czasem błyskiem intelektualnego geniuszu). Nawet jeśli jest przedstawicielem zawodu siedzącego, musi być doskonale zbudowany, w końcu na swoich barkach będzie dźwigał ciężar odpowiedzialności za losy świata, zemdloną ukochaną czy torby z zakupami. Muskuły jego zawsze są twarde i napięte, posiada również elementy macho w postaci zarostu lub owłosionej klatki piersiowej, w której włosach partnerka może ekscytująco błądzić palcami podczas gry miłosnej. Twardości fizycznej towarzyszy również twardość psychiczna – to zaprawiony w bojach wojownik, czasem nieufny kochanek, noszący na sercu krwawe blizny, czasem zagubiony nocny żeglarz życia, nie mogący odnaleźć swojego portu... Przed Tą Jedyną udaje, że nie czuje do niej niczego poza zwykłym pociągiem fizycznym, który wcale taki zwykły nie jest, bo wystarczy, że się spotkają, a natychmiast sypią się iskry. Pod skorupą zwierzęcej seksualności ukrywa jednak czułość, odmierzaną światu drobnymi gestami – finansuje studia ubogich sierotek, opiekuje się przyjaciółką nieżyjącej babci lub przeznacza złotówkę dziennie na ratowanie tygrysów. I pragnie miłości, ale jednocześnie się jej boi, ucieka przed nią swoimi sportowymi samochodami (lakier: czerń lub czerwień). Dlatego właśnie prawie traci Tę Jedyną – nie chce być ponownie zraniony, jednak groźba utraty ukochanej sprawia, że podejmuje walkę o nią z samym sobą i ze swoimi demonami, na szczęście ma wystarczający hart ducha, aby je pokonać. I ma podbródek. Musi mieć mocno zarysowany podbródek. To aksjomat – bez takiego podbródka nasz bohater jest nikim. A jeśli w dodatku wyposażymy go w pięknie zarysowaną szczękę, to spokojni o los naszej pary możemy przejść do podpunktu b...
przykładowy wizerunek bohatera idealnego (źródło: http://aleseriale.pl/gid,10295,img,321624,fototemat.html)


/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry, to ja! a tu są serduszka, ojej! ile serduszek, to ty?
Martusia. Wparowała jak zawsze radośnie, tym razem z plastikowym parazaurolofem, którym wymachiwała mi dookoła głowy, by finalnie zaplątać go w moje dredy, po czym beztrosko oddała się eksploracji swojego ukochanego atlasu flory i fauny.
- O, zobacz, gąsienice! Jakie one ładne, jakie puszyste i mięciutkie!
Przerwałam na chwilę zabiegi fryzjersko-paleontologiczne, spojrzałam.
- Korowódka dębówka. Wcale nie jest puszysta i mięciutka, ma trujące włoski. Lepiej jej nie dotykaj, bo łapsko ci uschnie.
Rozmarzone oczy Martusi momentalnie rozgorzały ogniem.
- Mnie by nie uschła! Ja bym się z nią zaprzyjaźniła i ona by mnie pokochała!
Z westchnieniem ulgi wyplątałam z dredów parazaurolofa i podałam jej.
- To jest robal, w dodatku paskudny robal i one nie kochają.
- Nieprawda! Nie wszystko, co jest paskudne, nie kocha! Czasem tylko udaje, że jest paskudne! I kocha, ale trzeba je przytulić i być dobrym!
Zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. Metr dziesięć skrajnego idealizmu.
Odezwało się we mnie zło.
- To podaj mi przykład.
Zamilkła. Zachmurzyła się. Zacisnęła usta jeszcze bardziej. I już, już czułam zgniły smak tego zwycięstwa, kiedy nagle drgnęła, uniosła głowę i z wszechogarniającym uśmiechem oznajmiła:
- Ty.


/Alicja

piątek, 13 lutego 2015

Pwyll, Manawyddan - kilka słów o wieczorze w starej Walii

Nie chcę wieszać psów na kanonie lektur szkolnych. Wiele z nich jest bardziej wartych poznania niż się wydaje, ale najgorszą książką, jaką musiałam przeczytać w gimnazjum była Pieśń o Rolandzie. Chyba najciekawszym momentem tej pozycji była śmierć hrabi, kiedy to mózg wypływał mu uszami. Interesująca była również chwila, kiedy Oda umarła natychmiast (przypomnijmy, że była ona miłością Rolanda; właśnie na wieść o jego śmierci padła na ziemię i zmarła, jak na kochającą damę serca przystało). I tak podczas gdy większość klasy spała na lekcji, ja żarliwie podkreślałam niezgadzającą się liczebność wojsk oraz najbardziej przykre (czytelniczo) fragmenty.

Piszę o tym, gdyż jestem świeżo po lekturze zbioru sag starowalijskich Cztery gałęzie Mabinogi. Są to cztery opowieści spisane w XIV wieku (uważa się, że powstały około X wieku). Chociaż polskie wydanie pozostawia wiele do życzenia, same historie mają olbrzymią siłę. Postaci są pełnokrwiste, skłaniają do rozbudowywania fabuły i reinterpretacji (np. walijski dramat Blodeuwedd, który czeka na tłumaczenie). Pokazuje znakomicie średniowieczną obsesję na punkcie honoru, który często był najprostszą drogą do śmierci (czyli to samo, co w Pieśni o Rolandzie, ale w sagach kultura jest o wiele barwniej i bardziej szczegółowo ukazana). I nie tylko – stanowi idealną pożywkę dla wyobraźni, rozśmiesza:

Jak chcesz, panie – powiedział student – choć jestem zmartwiony, widząc ciebie, szlachetnego pana, z tą myszą w rękach, ale cóż, nie będę cię przekonywał.

Student napotkał pana włości wieszającego na szubienicy mysz (miała zostać ukarana za kradzież ziaren), która jako jedyna ze stada nie zdążyła wzbić się w powietrze i uciec, ponieważ była ciężarna. Fragment o myszy należy do o wiele bardziej zawiłej historii zemsty.

Podejrzewam, że gdybym w gimnazjum czytała o latających myszach, kotłach ożywiających trupy, femme fatale stworzonej z kwiatów, okrutnej matce wywiedzionej w pole przez sprytnego maga, śmiałabym się z książką, a nie z autora. (Oczywiście sagi są bardzo poważną lekturą, ale zawierają elementy humorystyczne).

Podstawowym pytaniem jest, dlaczego do tej pory opowieści te są w Polsce tak słabo znane, skoro o legendach arturiańskich słyszał każdy? Dlaczego nie zostały one włączone w kanon, skoro są obecne w kulturze współczesnej bardziej niż Roland? Ot, ciekawostka.

/Olga

poniedziałek, 9 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Jakiś czas temu, bawiąc w księgarni, Franek zgubił Gluta - zielone gumowe małe paskudztwo o fizjonomii obrzydliwszej nawet od imienia. Niedawno przy okazji generalnych porządków Glut został odnaleziony w skrzynce z kolorowankami, czekał zatem grzecznie na właściciela, uprawiając terror estetyczny przy kasie. Dzisiaj nareszcie dzień ów nastał - Franciszek odwiedził skromne me progi i bardzo się ucieszył z odnalezionej zguby.
- Mam już teraz cztery takie Gluty! I zapas białych! I pomarańczowe! Niedługo szambiara będzie pełna i pęknie!
Nie wnikając w szczegóły, by uniknąć wyczerpującego opisu losu glutów oraz wykładu na temat szambiary, czymkolwiek by ona nie była, zaproponowałam uprzejmie:
- To może poprosisz rodziców, żeby kupili ci drugą?
Franciszek nagle spoważniał, pokiwał głową i nieco zmarkotniał.
- Próbowałem, ale ich nie obchodzą moje potrzeby duchowe.

/Alicja

sobota, 7 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć.
Upiorne Dziecko. Stoi w drzwiach i patrzy wyczekująco.
- A, cześć. Co chciało? - mruczę, nie ruszając się z krzesła. Od rana wieści okazywały się czarne i złe, w księgarni było zamieszanie rzadko spotykane, teraz zatem, kiedy całość trochę się uspokoiła, nie mam siły nawet wstać.
- Co robisz? - wchodzi, więc unoszę się z westchnieniem i wychodzę mu naprzeciw.
- Nic. Kompletnie nie mam już siły po dzisiejszym. Chyba zasnę na sto lat.
- Pogłaskać cię?
Unoszę brwi. Upiorne stoi i patrzy wyczekująco.
- Odbiło? A co to ja, kot jestem? Co cię tak nagle naszło na miłość?
- Chciałam cię pogłaskać - mówi Upiorne dobitnie i z powagą, lecz nagle kąciki ust niemal niedostrzegalnie wędrują jej do góry, a w oczach zapala się łobuzerski błysk - Sama mówiłaś, że trzeba dbać o to, co się oswoiło.

/Alicja

Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym szkoła zrobi swoje

Jakieś kilka notek temu, na fali prób bycia mądrą i analityczną, porozmyślałam sobie nad rolą rodziców w rozbudzaniu w dzieciach miłości do książek. Wniosek ogólny owych rozmyślań był taki, że dziecko, nawet jeśli przyszło mu dorastać w czasach tabletów i laptopów, można nauczyć miłości do książek, niemniej rodzice będą zmuszeni włożyć w ten proces przynajmniej trochę czasu i wysiłku. To wniosek piękny i budujący, zatem gdzieś musi tkwić haczyk. I tkwi, a jakże. Albowiem niestety, nawet jeśli rodzice zrobią wszystko, co w ich mocy, aby rozbudzić w latorośli miłość do druku i jego pochodnych, dziecko prędzej czy później musi podjąć naukę w odpowiedniej dla swego wieku placówce oświatowej...

...i tu bardzo szybko okazuje się, jak ogromną rolę w kształtowaniu niechęci do czytania odegrać może szkoła i nauczyciele (polski system oświaty to w ogóle temat rzeka, zasługujący na osobne omówienie, jak również na wysłanie w kosmos rakietą dalekiego zasięgu, ale to inna kwestia). Dlaczego? Dlatego, że w polskich szkołach, szczególnie na etapie gimnazjum, nie uczy się języka polskiego. Cóż się zatem robi? Ano proste - przygotowuje do testów, sprawdzianów i matur. Najważniejsze jest wykształcenie w uczniu pewnych umiejętności ("w akapicie ósmym znajdź zdanie, potwierdzające opinię bohatera") oraz wpojenie konkretnych formułek i algorytmów postępowania z tekstem ("zgodnie z kluczem, przy tym wierszu powinniście myśleć tak a tak"). Ginie gdzieś kwestia wrażliwości na jego piękno, subtelność, przesłanie. Nie można się zidentyfikować z bohaterem, wczuć w jego sytuację, zrozumieć go, bo w pewnym momencie przestaje on być istotą ludzką, a staje się zlepkiem charakterystyk, rozprawek, punktów i planów - posługując się metaforą, wygląda to trochę tak, jakby pokazać dzieciom małego puchatego króliczka, powiedzieć, że jest miły, kochany, cieplutki i miękki, lubi się przytulać, umie pocieszyć, gdy ktoś jest smutny, po czym obedrzeć króliczka ze skóry, wypruć zeń flaczki, pociąć na plasterki jego organy, rozrąbać tuszkę i powiedzieć, jaka część do jakiej potrawy się nadaje, a na końcu ometkować i utopić w formalinie... Teksty omawia się maszynowo, w myśl programu, skupiając się głównie na tym, żeby wypełnić wszystkie wymagania i wbić uczniom do głów to, co może znaleźć się na danym egzaminie/sprawdzianie/teście, tym samym uczeń zmuszany jest do przyswajania ogromnej masy wiadomości, zdania sprawozdania ze stopnia przyswojenia, po czym puszczenia ich w niepamięć w mniejszym lub większym stopniu, a nawet jeżeli pojawia się kwestia uczuć, odczuć czy wrażeń, to muszą być one w całości zgodne z oficjalnym modelem. I nie upraszczajmy, nie musi być to wina nauczyciela, który czasami naprawdę bardzo chce zrobić coś innego niż wbić młodzieży wiedzę łopatą, ale nie może. Przeciętny nauczyciel może sobie mieć pasję i ideały, ale jeśli pracuje pod nieustanną presją ze strony rodziców i dyrekcji, dla których liczą się wyłącznie oceny i/albo wyniki w statystykach ("bo pani mu mówiła, że dobrze, a on potem zero za to dostał", "nie wiem, jak pani uczy te klasy, piątki i szóstki mają, a wynik najgorszy w mieście, niech pani pomyśli, czy pani się w ogóle do tego zawodu nadaje"), to leży. W dodatku program trzeba zrealizować, wszystko musi być omówione, na tę lekturę cztery lekcje, a na tamtą dwie, nieważne, że akurat ta druga wzbudziła większe zainteresowanie, bo przecież tematy w dzienniku muszą się zgadzać, a teraz powinien być omówiony wiersz, jak przyjdzie kontrola i sprawdzą dzienniki, to nikogo nie obejdzie, że klasa chciała więcej, ja muszę pędzić dalej... Nie ma miejsca na ukazanie młodym ludziom piękna tekstu, na wskazanie rozmaitych tropów, podtekstów, na rozmowę o uczuciach, jakie tekst budzi... Osobną kwestią jest oczywiście dobór lektur szkolnych, czyli odwieczna bolączka, jak zbilansować tradycję z nowoczesnością. Operacji na kanonie dokonuje się praktycznie non stop, stając na głowie, żeby uczniowie nieco tej klasyki łyknęli, a jednocześnie mieli do czynienia z tekstami trochę im bliższymi, zarówno chronologicznie, jak i światopoglądowo, nadal jednak efekt bliższy jest stworowi doktora Frankensteina niż ideałowi, a uczniowie ze średnio już dla nich zrozumiałymi realiami niektórych lektur radzą sobie jak mogą, w wyniku czego można się dowiedzieć na przykład, że Stasia i Nel porwali talibowie, Mahdi to był taki jakby Osama, a dzieci z Bullerbyn używały sznurków i pudełek zamiast komórek, bo to Szwecja, a oni tam lubią retro.

...a najsmutniejsze jest to, że młodzież szkolna, wbrew pozorom, chce czytać. Kiedyś jedna z uczonych przeze mnie klas* wyszła z inicjatywą, żeby na lekcjach omówić "My, dzieci z dworca ZOO". Zaoferowali się, że porozmawiają z rodzicami, przyniosą stosowne zgody, przeczytają, przygotują się, przyniosą listę interesujących ich zagadnień, bardzo im zależało. Wielka była moja radość, tym bardziej, iż rzecz miała miejsce w gimnazjum, gdzie jak ogólnie wiadomo, uczniowie są leniwi, ogłupiali, zaćpani, pijani i na nic poza seksem nie mają ochoty**. Udałam się zatem po stosowne zezwolenie odgórne - i co? I nic, albowiem pani wicedyrektor oznajmiła, że takich książek nie można omawiać, bo to niebezpieczne, niewychowawcze, a dzieci mogą się zafascynować narkotykami. Ja umarłam, klasa się zniechęciła i tyle w temacie szkolnego rozbudzania w młodzieży zapału do własnych odkryć lekturowych.

/Alicja


* taaak, na krętej drodze mego życia otarłam się również o pracę w szkole.
** na wypadek, gdyby ktoś nie pojął – to była ironia. Krwawa. Uczyłam trzy wspaniałe klasy z jednego rocznika, przeżyliśmy razem prawie całe gimnazjum, nieraz próbowaliśmy się nawzajem pozabijać, ale kochałam je jak lwica młode i złego słowa o nich powiedzieć nie dam.

piątek, 6 lutego 2015

O raporcie Biblioteki Narodowej słów kilka

Nie tak dawno temu przyszła do księgarni pewna kobieta i poprosiła, abym pokazała jej książkę, która nic nie wnosi. W pierwszym momencie zdębiałam. Jaka książka by to miała być? Przed oczami stanął mi fragment z Ciorana o tym, że każdy dzień bez zdziwienia to dzień stracony. Pomyślałam sobie, że to, czy komuś utwór pomoże zrozumieć jakiś problem, nie zależy od tego, po co się sięgnie, z całym uszanowaniem dla pięknych i mądrych dzieł, ale każdy wyniesie z nich tyle, ile zechce dostrzec. Odpowiedni czytelnik nawet po lekturze przysłowiowej Danielle Steel o czymś pomyśli, choć z pewnością ominie go wiele wrażeń estetycznych.
Badania Biblioteki Narodowej pokazują, że najliczniejsza grupa czytelników (38%) ceni sobie w książce to, iż przenosi ich ona w inny świat oraz przeżyją go emocjonalnie wraz z bohaterami. Kto z nas zaprzeczy, że jest to jedno z najwspanialszych doświadczeń czytelniczych, gdy odrywając oczy od książki ma się wrażenie, że było się gdzieś daleko i nadal tam przebywa? Wydaje się to niezbyt ambitne? Ale jest bardzo przydatne. Krzysztof Dudek, dyrektor Narodowego Centrum Kultury, w wywiadzie powiedział, że literatura pokazuje nam, jak radzić sobie z emocjami, które są ważnym czynnikiem podejmowania decyzji.
Każdy przejaw kultury z jakim się zetkniemy wspomaga rozwój naszej osobowości. Jeśli spotkamy się z tezą, z którą się nie zgadzamy, tym gruntowniej poznamy to, co sami uważamy. Krew się w nas wzburzy? Sięgnijmy po klawiaturę i odpowiedzmy, nie bądźmy bierni, każdy ma prawo do własnego wkładu w kulturę.
Praktyka czytelnicza podnosi poziom kapitału społecznego, wśród jedenastu kompetencji wymienionych jako jego składowe wymieniono umiejętności artystyczne, a w samoorganizacji wspomniano o kreatywności przy rozwiązywaniu zadań, gdyż sama wiedza nie wystarcza do realizowania projektów. Potrzeba jej odpowiedniego otoczenia kulturowego i ekonomicznego.

/Olga

czwartek, 5 lutego 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobryyy! Ma pani Zniszcz ten dziennik?! Bardzo potrzebuję!
Była tak okrutnie przejęta, że aż przebierała nogami. Na przekór jej pośpiechowi, udałam się ku półce krokiem godnym a wyważonym.
- Jest, oczywiście, proszę bardzo... nie wiem, co wy w tym widzicie, ale niech będzie. Dla koleżanki, co?
- Nie, dla mnie!
Uniosłam lekko brew, bo pamiętałam doskonale, że dziewczę jeden egzemplarz już sobie kupiło, nawet dość dawno, ba, bodajże jeszcze przed wybuchem zniszcztendziennikowego szału.
- Przecież masz już jeden - zauważyłam ostrożnie, nabijając jednakoż pozycję na kasę. Dziewczę chwyciło podawany jej dziennik i przytuliło go czule do łona.
- No wiem, że mam, ale musiałam kupić drugi. Tamten zniszczyłam za mało kreatywnie!

/Alicja

Gillian Flynn, Mroczny zakątek, wyd. Znak

Gillian Flynn zadebiutowała prawie 10 lat temu Ostrymi przedmiotami, jednak w polskiej świadomości zbiorowej pojawiła się dopiero w zeszłym roku, kiedy to na ekrany kin weszła ekranizacja jej najnowszej powieści, Zaginiona dziewczyna, bardzo zresztą udana (nie tylko ze względu na życiową rolę penisa Bena Afflecka w scenie pod prysznicem). Mroczny zakątek to jej druga chronologicznie książka. Trafiła w moje ręce właściwie przypadkiem, ale był to przypadek nad wyraz szczęśliwy.

Głowna bohaterka, Libby Day, jest sępem, żyjącym dzięki temu, co uda się jej wyszarpać z umarłych. Niemal dosłownie - dwadzieścia lat wcześniej jako sześcioletnie dziecko ocalała z masakry, w której zginęła jej matka i dwie siostry. Winnym zbrodni został uznany brat Libby, Ben, który odsiaduje obecnie karę dożywotniego więzienia. Libby swoimi zeznaniami ongiś walnie przyczyniła się do skazania brata i chociaż niejasno zdaje sobie sprawę z tego, że wielu rzeczy tak naprawdę nie pamięta, to wygodniej jest jej wierzyć w wersję, którą ulepiła z własnych majaków i sugestii psychologów. Nigdy nie wątpiła w winę brata, zostaje jednak zmuszona do zrewidowania swych poglądów, gdyż kończą się jej pieniądze, a na horyzoncie pojawia się niejaki Lyle, przedstawiciel stowarzyszenia miłośników zbrodni, dziwacznej mieszaniny detektywów amatorów i wielbicieli makabry, którzy są przekonani, że rodzinę Libby zabił ktoś inny i gotowi są jej zapłacić, jeśli ponownie zajmie się rozpatrzeniem tej sprawy. Chcąc nie chcąc, a właściwie bardzo nie chcąc, nasza bohaterka wszczyna prywatne śledztwo, które prowadzi ją do...

Mroczny zakątek pisany jest według starej dobrej kryminalnej reguły - całość zaczyna od trzęsienia ziemi, a potem umiejętnie dawkowane napięcie rośnie aż do finału, który nie dorównuje może Cobenowi, ale jest przemyślany, inteligentny i nie rozczarowuje. Rozdziały pisane z perspektywy Libby przeplatane są retrospekcjami, w których narracją dzielą się Ben i Patty, matka obojga - dzięki temu czytelnik uzyskuje niezbędną mu wiedzę o przeszłości rodziny (co znacznie ułatwia zrozumienie jej postępowania i pozwala uniknąć np. niszczących napięcie monologów wewnętrznych bohaterki). Tak, konstrukcja akcji jest zdecydowanym plusem książki, przy czym Flynn należy się duża pochwała za grę z czytelnikiem - niczym stara dobra Agatha Christie podrzuca mu tropy praktycznie od pierwszych stron, pozwalając wysnuwać wnioski i bawić się w detektywa. Jeśli uważnie śledzi się akcję, słucha, co kto mówi i próbuje łączyć fakty, można naprawdę wiele wywnioskować... Bardzo przypadł mi do gustu sposób konstruowania bohaterów - w pierwszej chwili można czuć zdezorientowanie brakiem postaci jednoznacznie pozytywnej, z którą można się łatwo utożsamiać, jednak wspomniane już retrospekcje dają możliwość lepszego poznania bohaterów, ich motywacji, działania i sposobu myślenia, co sprawia, że przywiązujemy się do nich, nawet mimo woli. Ludzie w książce Flynn są po prostu życiowo wielowymiarowi, brakuje im tak częstego w amerykańskich produkcjach lukru: bywają odpychający, mogą nawet budzić odrazę (Libby na przykład jest kleptomanką, bez żenady planuje sprzedaż pamiątek po zamordowanych członkach rodziny, kolejne rocznice zbrodni pamięta głównie dlatego, że wtedy piszą o niej w gazetach i ludzie wpłacają pieniądze na specjalny fundusz, założony dla niej, gdy była dzieckiem, itd), niemniej nawet jeśli ten brud nie skrywa złotych serc czy tęczowych duszyczek, to bohaterów Flynn stać na ludzkie odruchy i ujawnienie skrywanych pokładów człowieczeństwa, zakopanych głęboko pod grubą skorupą blizn. Na uwagę zasługuje także nakreślony przez autorkę brutalnie realistyczny portret Ameryki. Flynn nie ma litości, jeśli chodzi o rozprawę z kolejnymi mitami z kategorii "american dream", od pastelowych przedmieść, ćwierkających więzi sąsiedzkich i "we're happy family" po posągowy i nieomylny wymiar sprawiedliwości. Nikomu nie można ufać, w nic nie można wierzyć, sukces błyskawicznie obraca się w przegraną, a nadzieje świetlanej przeszłości rozbijają z hukiem o rzeczywistość i lądują w tanich barach ze striptizem. Jednocześnie wśród całego tego bagna trwają niezłomnie wiara, nadzieja i miłość, pokazując swoje oblicza w najmniej spodziewany sposób i w najmniej spodziewanych momentach...

Tak, Mroczny zakątek to dobra książka. Mocna, momentami odpychająca i czasem bolesna, ale naprawdę dobra. Wydawca reklamuje szumnie, że "pozostawi wam nerwy w strzępach", tymczasem pozostawia raczej gorzki posmak żółci w ustach, prowokując do przemyśleń na temat człowieczeństwa, a także ogólnie kwestii i sposobu pojmowania dobra i zła. Zmusza do odwiedzenia tytułowych mrocznych zakątków (ang. Dark places, nie wiadomo dlaczego przetłumaczone w liczbie pojedynczej) i nie pozwala zapomnieć, że najwięcej można ich znaleźć w ludzkiej duszy.

/Alicja

wtorek, 3 lutego 2015

Przeczytać a zobaczyć to dwie zupełnie różne rzeczy

- Przepraszam, ma pani może Ziarno prawdy?
Miałam, więc kulturalnie udostępniłam jej wszystkie trzy egzemplarze, każdy z inną okładką. Chwyciła ten z filmową, spojrzała na męskie zachmurzone oblicze Roberta Więckiewicza i wyraźnie przeszedł ją dreszcz (widać co polskie, to jednak dobre jest, panie kupujące Greya takich objawów nie miały). Stała, kartkowała, oglądała i wzdychała, tocząc jakieś wewnętrzne boje.
- Życzy sobie pani? - zapytałam uprzejmie, acz nienachalnie.
- A wie pani, to takie jest drogie... - westchnęła i mimowolnie spojrzała znów na okładkę – Jak do kin wejdzie film, to się obejrzy.
Nie zdążyłam wykrztusić ani słowa, kiedy do księgarni zajrzał mąż klientki.
- Na co ci to? - skrzywił się, patrząc na trzymany przez nią egzemplarz (chmurny wzrok Więckiewicza wyraźnie go nie wzruszał) - Weźmisz film obejrzysz w półtorej godziny i już, a to będziesz męczyć i męczyć, jak Daniel Szpil sobie kupiłaś, to do tej pory leży i kurz łapie!
Klientka zachowała kamienną twarz, przywołała na usta miły uśmiech, po czym odłożyła książkę na regał i podążyła za ślubnym. Ja zaś usiadłam za biurkiem i oddałam się rozmyślaniom.
Wiadomo, każde medium rządzi się swoimi prawami. Film ma bezsprzecznie wiele zalet, których nie sposób mu odmówić – obraz przewija się przed oczami, wygląd bohaterów i miejsc przezeń odwiedzanych mamy podany jak na tacy, co uwalnia od konieczności używania wyobraźni celem lepszego pojęcia omawianych w książce realiów, nie trzeba się specjalnie skupiać na śledzeniu nastroju czy przewidywaniu zwrotów akcji, bo przeważnie sygnalizuje je muzyka... Muzyka, właśnie, echsz. Tu zdarza się, że ekranizacja faktycznie czasem prowadzi. Zawsze zazdrościłam filmowi możliwości oddziaływania na słuch - uwielbiam słuchać, zdarzają mi się rozmaite fiksacje dźwiękowe (ostatnio jest to zdanie "chomiki zniszczyły komunijną sukienkę Bożenki" wypowiadane w języku walijskim*) i dawno już odkryłam, że wychodząc z kina mam głowę nie tyle pełną obrazów, co dźwięków. Oczywiście, jeśli ktoś się uprze, to może spróbować ułożyć sobie ścieżkę dźwiękową do ulubionych książek, innym znów podczas czytania odpowiednie melodie same przyjdą do głowy... niemniej echsz, szkoda**.
Jeśli jednak ktoś myśli naiwnie, że obejrzenie adaptacji jest równoznaczne z przeczytaniem książki, może się naprawdę porządnie pomylić, ponieważ bardzo często podczas adaptacji tekstu do scenariusza dochodzi do cięć, zmian i modyfikacji, czasem bardzo daleko posuniętych, w wyniku których z oryginalnego tekstu pozostaje niewiele, a dana powieść staje się raczej zapisem fantazji, jakie miał na jej temat cały sztab ludzi (pozdrawiam serdecznie tych, którzy obejrzawszy "Przedwiośnie" posługiwali się wyniesioną zeń wiedzą podczas rozmaitych intelektualnych podsumowań i prób ich wiedzy). Nie na darmo panuje przekonanie, że lepiej najpierw przeczytać książkę, a później obejrzeć film, chociaż od tej zasady są wyjątki. Kiedy wieki temu wyszłam ze znajomymi z ekranizacji "Pachnidła", powieści Patricka Süskinda, jedna z moich znajomych stwierdziła z żalem, że nie powinna była wcześniej czytać książki. Konsternacja towarzystwa była potężna, gdyż rozżalona należała do absolutnych wielbicielek słowa drukowanego, a "Pachnidłem" była wręcz zachwycona i tym bardziej niepojętą wydawała się jej gorycz.
- Ale dlaczego?.. Film ci się nie podobał?..
- Podobał... był przepiękny. Ale nie mogłam się nim w pełni cieszyć, bo cały czas porównywałam go z książką. I ogromnie brakowało mi narracji, sposobu, w jaki Süskind operuje językiem... I w ogóle... Oj, bo wiecie, przeczytać a zobaczyć to dwie zupełnie różne rzeczy.
Święte słowa, jakby nie było.

...a na koniec, ponieważ Olga mnie nie pilnuje i mogę sobie pozwolić, taki oto obrazek sytuacyjny z pracy, słowem malowany:
- Dzień dobry, jakie pozycje religijne może mi pani zaproponować?
- Misjonarską?..
No dobra, nie powiedziałam tego głośno. Ale mało brakowało, naprawdę.




* "Naeth bochdewion rwygo ffrog cymun cyntaf Bożenka", uwielbiam.
** chomiki wymawiane też brzmią o niebo lepiej niż czytane, ale nie wrzucę tu mp3, bo nie posiadam doń praw autorskich, niemniej uwielbiam razy tysiąc.

/Alicja

niedziela, 1 lutego 2015

Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość czyta

Jakiś czas temu na profilu macierzystej księgarni naszej zamieściłyśmy link do wywiadu, jakiego radiowej Trójce udzielił tegoroczny laureat polityki, Zygmunt Miłoszewski. Wśród poruszanych weń kwestii naczelny problem stanowił powolny upadek kultury w Polsce - Miłoszewski ubolewał, że statystyczny Polak od teatru trzyma się z daleka, do kina chodzi wyłącznie na produkcje lotów lekko średnich, a 38% grupy, reprezentującej nasze społeczeństwo zadeklarowało, że w 2014 r. nie przeczytało ani jednej książki. Mówił też o konieczności wprowadzenia ustawy o książce, która to ustawa ujednolicałaby ceny, pomagając przetrwać mniejszym księgarniom... Kwestie cenowe zawsze prowokują do dyskusji, pod linkiem pojawiło się zatem sporo wypowiedzi, komentowali również ludzie na stronie księgarni. Moją uwagę przykuł szczególnie jeden wpis:

(...) to, że ludzie nie czytają książek nie jest spowodowane ich wysokimi cenami. Powód jest taki, że dzieci uczy się czytać, ale nie pokazuje im się piękna jakie mogą znaleźć w książkach. Zamiast tego uczą się "zabijać czas" dając wciągnąć się coraz nowszym wersjom elektronicznych sprzętów (często niestety z winy rodziców). Spójrzmy prawdzie w oczy- choćbyśmy bardzo tego nie chcieli, to odkrywanie ich nowych funkcji jest dla dzieci o wiele ciekawsze niż czytanie.

Hmm...
Można się zastanawiać, czy rzeczywiście dla potencjalnego czytelnika kwestia ceny jest bez znaczenia, można również polemizować ze zrzucaniem winy na tablety, laptopy, komputery i całą resztę cudów techniki, aczkolwiek o ile sięgnę pamięcią w zamierzchłe czasy mej młodości, kiedy jeden telefon stacjonarny na blok był normą, a kasety i magnetowidy wideo nadal były tak jakby luksusowe, to nie przypominam sobie, aby dzieci rzucały się chciwie na książki, raczej preferowaliśmy tarzanie się w piachu, klocki i zabawę w strzelanego po piwnicach, więc chyba mimo wszystko nie do końca w tym rzecz. Prawdą natomiast jest najświętszą, że miłość do czytania trzeba i można w dziecku rozbudzić, chociaż wymaga to pewnego nakładu sił i środków.
Niemal każde dziecko przejawia ogromną ciekawość świata, chęć dowiadywania się nowych rzeczy i wrodzoną miłość do odkrywania nieznanego. Jeżeli od małego ma kontakt z książkami, to mimo pociągu do telewizji czy tabletu nie stroni od nich, bo są kolorowe, ciekawe, a czasem wzbogacone o aspekt interaktywny. Dla malucha obdarzonego nieco żywszą wyobraźnią, książka obrazkowa (np. serie "Ulica Czereśniowa" lub "Mamoko" czy też Mapy Mizielińskich) może stać się źródłem fantastycznej przygody, pozwalając na wielogodzinne oglądanie, wymyślanie i opowiadanie dowolnych historii. Książki ponadto pozwalają spędzać czas z rodzicem, który czytając porzuca na chwilę świat dorosłych i staje się dla dziecka przewodnikiem po zaczarowanej krainie przygód. Nie można lekceważyć faktu, że oferta księgarska dla najmłodszych jest obecnie fantastyczna - kolorowa, ciekawa, zabawna, wzruszająca, niezwykle zróżnicowana i naprawdę każdy maluch znajdzie tu coś dla siebie, bez względu na zainteresowania czy prezentowany rodzaj wrażliwości. Lubi dowiadywać się szczegółów na temat zawodów - sięga po Mam przyjaciela... z serii "Mądra Mysz". Jest przywiązany do bohaterów ulubionych kreskówek - wystarczy podsunąć mu książeczki o żółwiu Franklinie, śwince Peppie, Scoobym Doo... Dziecko można zainteresować książkami i rozbudzić w nim miłość do nich, trzeba się tylko trochę postarać. Oczywiście wiadomo, współczesne realia są jakie są i czasem po powrocie do domu, po przepracowanych kilkunastu godzinach na dobę, ma się ochotę paść i spać, a nie czytać z dzieckiem bajki. Cóż, dziecko to primo: odpowiedzialność, secundo: pewnego rodzaju inwestycja, a każda inwestycja wymaga włożenia weń odrobiny sił i czasu. Od lat trąbi się, że czytanie rozwija wrażliwość i wyobraźnię, czytaj dziecku dwadzieścia minut dziennie codziennie coś innego niż "Legia – Górnik, dwa - zero", a skutki będą imponujące. Rzeczywiście, dzieci czytające mają znacznie bogatsze słownictwo, bieglej radzą sobie z operowaniem językiem w mowie i piśmie, mają lepszą pamięć wzrokową, łatwiej i skuteczniej się koncentrują, szybciej zapamiętują słowa... Gdy uczą się mówić, przyswajają sobie także poprawny sposób wymawiania poszczególnych wyrazów, prawidłowe akcentowanie i melodię mowy, czego nie da się w żaden sposób powiedzieć o maluchach, wychowywanych przy telewizorze, których sposób mówienia przypomina czasem skakanie pilotem po kanałach. Staranny dobór lektur pozwala wreszcie wykształcić w malcu odpowiednie postawy życiowe, moralne, zdrowotne czy społeczne (przykład bohaterów książkowych naprawdę może zachęcić dziecko do zmiany postępowania na bardziej pożądane – niejedna mama wpadała do mnie zdyszana, żądając książeczki, w której Peppa nosi czapkę i rękawiczki, gdyż jej dziecko z zaparciem godnym wodza White Halfoata postanowiło umrzeć na zapalenie płuc). Lista korzyści jest zatem bajecznie długa i na tyle kusząca, żeby rodzic jednak się przemógł i te dwadzieścia minut dziennie spróbował z siebie dać... A jeżeli naprawdę mu ciężko, to niech wyobrazi sobie dziecko jako tłumacza przysięgłego czy wziętego prawnika, opiekującego się z oddaniem zasłużonymi rodzicami, powinno pomóc. Zwłaszcza w świetle tego, w jakim stanie znajduje się nasz system emerytalny.

/Alicja