środa, 30 grudnia 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Ależ się pani dziś... jak to mówią?... wylaszczyła! Piotr, natychmiast stąd wychodzisz! Niech się pani nie obrazi, ale on się zawsze potem tak panią zachwyca, że ja sobie poczytać spokojnie nie mogę, bo ten mi gęga i gęga.

Epopei przetowłosej ciąg dalszy.

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Ooo! Pani dziś rozpuściła włosy? No proszę! ja zawsze mówiłem, że nic tak kobiecie uroku nie dodaje, jak rozpuszczone włosy! I oczywiście, pani jest wspaniała tak czy inaczej, ale dziś wygląda pani jak anioł! To znaczy, ja w Boga i te takie w sumie nie wierzę, no ale nic nie poradzę, że pani tak wygląda!


/Alicja

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Z życia księgarki - czas zwierzeń

-Przepraszam, pani tu pracuje? Bo ja szukam takiej książki... hmm... Oczyszczanie woreczka... jakiegoś niemieckiego autora. Muszę pani powiedzieć, że tak wciągającej książki nie czytałam! Cudowna!



- Wie pani co? Zrobiłam w pracy kącik uwolnionych książek. I co się stało? Mój szef powiedział, że zaśmiecam urząd! Ja pani nie powiem, który to, ale mój światły szef tak powiedział!

/Ola

czwartek, 3 grudnia 2015

Z życia księgarki - fragment słowotoku

- Ooo, chora pani jest. No, no, nieźle. Dobra, to ja już o nic nie pytam. Aaaa, ale książkę - (podaje tytuł) - pani ma? A po ile? Nie, to za drogo - jak na koleżankę ze szkoły. Ale wie pani co, ona przez swoje głupie zachowanie nic nie osiągnęła! - Nachyla się ku ladzie coraz bardziej, jej pomalowane na ostry róż ogromne usta powoli zasłaniają całą przestrzeń, a resztę zagarniają blond włosy, którymi tak skutecznie operuje, że nie widać nic oprócz jej osoby. - Już trzy doktoraty zaczynała, żadnego nie skończyła. A była specjalistką od dżihadu. Mogłaby być teraz celebrytką od dżihadu, mówię pani, bo to atrakcyjna kobieta jest! Gdyby nie wyjechała, to w życiu by dziecka nie urodziła, nic nie osiągnęła. Gdyby pieniędzy nie dostawała, to by nawet tej książki nie napisała. Phi! Mogła osiągnąć sukces, a nie książkę napisać, już dawno by napisała. Wiem, okropna jestem, w taki polski sposób, ale wie pani co? Wcale już się tego nie wstydzę. - Macha ręką, jakby chciała rozwiać czyjeś skargi i wychodzi.

/ Olga

niedziela, 22 listopada 2015

Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość, Katarzyna Surmiak-Domańska

Historia KKK zaczyna się, kiedy pogrążona w nudzie trójka przyjaciół postanawia zażartować. Dla zabawy organizują klan, którego nazwa nic nie znaczy. Żart przeradza się w kiepski żart, a później w groteskę (potworną). Podczas czytania cierpnie skóra. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, jak bardzo można wypaczyć rozumienie, czym jest pojęcie miłości, opieka nad rodziną, jak można tłumaczyć posiadanie i używanie broni, jak bardzo można być jednostronnym - zapraszam do zapoznania się z reportażem z wizyty w Pasie Biblijnym.

Wszyscy jesteśmy do siebie podobni, nie ma różnic, które generują konflikty. Wszyscy są dobrymi chrześcijanami. Wszyscy należymy do klasy średniej, wszyscy mamy rodziny i podobny status materialny. I właśnie dlatego możemy czcić Pana i realizować jego najważniejsze przykazanie: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego (s. 94).

W książce Surmiak-Domańskiej przedstawiciele białej rasy czują się zagrożeni. Rodzi się coraz mniej białych dzieci, coraz mniej ważne stają się wartości chrześcijańskie - to są według Rycerzy powody do niepokoju, gdyż jeśli tego nie będzie, ludzkość nie ma najmniejszej szansy na człowieczeństwo, będzie ludzkość głupia i szkaradna, niemoralna i heretycka. Podczas czytania tego tytułu często łapałam się za głowę i myślałam, że to tak samo, jak u nas. Wiele z zachowań znajduje odzwierciedlenie w naszej polskiej rzeczywistości, autorka dotarła do sedna sprawy radykalizmu, zarówno w sprawach narodowych, jak i rasowych.

Warto tę książkę przeczytać nie tylko ze względu na możliwość zaznajomienia się z tą obrosłą legendami i mitami organizacją, nie tylko dlatego, że zobaczymy, w co przekształciła się i jak zmieniła ją współczesność, ale także dlatego, że zobaczymy duży kawał Ameryki - tej fastfoodowej, bez chodników (ponieważ wszędzie jeździ się samochodem, nawet jeśli można tam dotrzeć za pomocą własnych nóg w ciągu dwóch minut), która woli większe ciacho, nawet jeśli oznacza to tylko więcej spulchniaczy. Gdzie nikt nie wie, po co kupować awokado, ale z drugiej strony - gdzie wszyscy zadbają o to, aby każdy kupił jak najtaniej (Niech pani idzie do sklepu naprzeciwko, tam baterie są tańsze, niech pani nie kupuje u nas! Niech pani nie kupuje na sztuki, przecież w worku taniej, nie, nie, to nie ma znaczenia, że za panią jest kolejka, przecież cała kolejka z uśmiechem mówi: idź, idź, przecież nie możesz kupić drożej, skoro możesz taniej, pizze nam się nie rozmrożą, a nawet jeśli, to dla nas żadna strata, idź, idź).


Autorka z dużą dozą empatii próbuje zrozumieć każdą stronę, jest do tego solidnie przygotowana merytorycznie, a doskonale opanowany język reporterski połączony z głęboką analizą sytuacji sprawia, że książkę można postawić na wysoką półkę.  

/Olga

sobota, 21 listopada 2015

Z życia księgarki

Dzisiaj nie mam głosu. Z wysiłkiem wychrząkuję poszczególne zdania, na co oczywiście ludzie reagują różnie:
- Dużo herbaty niech pani pije, z malinami - radzi pan ze wschodnim akcentem.
- Oooo, ma pani zapalenie krtani - pani uśmiała się serdecznie.
- A dlaczego ta pani tak dziwnie mówi?
- Na imprezie pani była? - usłyszałam ogromne zainteresowanie w głowie.
- To ja już nie będę więcej pytał. - Ale coś sobie przypomniał: - Mam jeszcze tylko jedno...
Etc. etc. Aż tu nagle...
- Ja też przechodziłem mutację.

/Olga

wtorek, 17 listopada 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Wybrałem sobie lekturę do zaprezentowania - oznajmia mój jedenastoletni adorator już od progu. Jego brat, Hubert, oczywiście jest z nim, ale o wiele bardziej niż mną zainteresowany jest półką z książkami sportowymi, na szczęście.
- Gratuluję - mamroczę pod nosem. Muszę być dziś jeszcze piękniejsza niż zwykle, a właściwie na pewno jestem, bo wczorajsza mglista noc odcisnęła na mnie swoje piętno, więc brat Huberta przygląda mi się badawczo.
- Dziś nie masz okularów? Wyglądasz zupełnie inaczej.
- Tak, dziś widać mi worki pod oczami i jestem bladożółta - odpowiadam uprzejmie. Autoreklama poziom mistrzowski, zdecydowanie.
Brat Huberta myśli chwilę.
- Mężczyźni nie preferują mocno opalonych kobiet, bo to sztuczne. A okularów nie noś, przeszkadzają w całowaniu.

...

/Alicja

czwartek, 12 listopada 2015

Z życia księgarki, czyli nalot przedszkolaków

"Powiedzcie pani księgarce dzień dobry!" - przyszli czytelnicy odwiedzili dzisiaj księgarnię, żeby dowiedzieć się, jak różne książki można czytać. Najbardziej byli zainteresowani Angry Birds i fotografiami Poznania z lotu ptaka :)

/Olga

wtorek, 10 listopada 2015

Z życia księgarza - zagadka

Po czym poznać, że weszło się do księgarni, w której pracuje Alicja?

Po tym, że nic tu nie jest do końca normalne.



/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Ty pijesz kawę?
- No, dziś muszę.
- Ale chyba nie robisz się dorosła?

Przykład rozumowania logicznego level Upiorne Dziecko.

 /Alicja

sobota, 7 listopada 2015

Trzy minuty po trzeciej, Teodor Parnicki

Trzy minuty po trzeciej Teodora Parnickiego jest łatwą powieścią trudnego autora, uważanego za jednego z największych polskich pisarzy dwudziestego wieku. Powieścią zapomnianą, wydaną dopiero po osiemdziesięciu pięciu latach po wydrukowaniu jej w odcinkach w „Lwowskim Kurierze” w 1929 roku. Noir Sur Blanc w każdym egzemplarzu książki zamieściło dodatek w postaci zdjęć Michaiła Scamony-Shapshinsky'ego, harbińskiego fotografa z lat dwudziestych i trzydziestych. Jego twórczość dodaje kolorów opisywanemu światu (wcale niepozbawionemu ich przez Parnickiego, proszę się o to nie bać). Warty przeczytania jest też wstęp Tomasza Markiewki, który twórczości autora Aecjusza poświęcił wiele zawodowej uwagi.

Utwór zaczyna się na Dalekim Wschodzie w Harbinie, który był w latach dwudziestych kulturowym tyglem, w mieście działały rosyjski ośrodek kultury, chiński fryzjer et cetera, niemało tutaj Polaków czy Japończyków. Główni bohaterowie, rosyjscy emigranci, zostają wciągnięci w chińsko-sowiecko-japoński konflikt. Dwójka przyjaciół musi odzyskać dokumenty, aby uratować życie swoje i przypadkowo spotkanego człowieka. Mnóstwo tu pościgów, walk, zwrotów akcji, bohaterowie przesiadają się z taksówek na motorówki, a ze statku na konie, mkną przez śniegi (myśląc o miłości), aby wylądować w ramionach ukochanej w rytmie najnowszego jazzowego przeboju w modnym klubie. Sam autor o powieści napisał, że wpadł na jej pomysł, gdy odrzucono jego nowelkę, która okazała się zbyt smutna (!). Opowiedział zatem historię, mającą za zadanie rozerwać czytelnika.

Jest to typowa powieść popularna oparta na wątku szpiegowskim. Sensacyjność i egzotyka odgrywają największe role. Bohaterowie jednak, chociaż nie wyłamują się ze schematu, są z krwi i kości. Powieść wciąga, niejednokrotnie można w trakcie czytania wykrzykiwać z emocji. Biorąc pod uwagę młody wiek autora, powieść zdumiewa językiem. Trzy minuty po trzeciej zawiera jednak wątki i idee bliskie Parnickiemu w dalszych powieściach, jest więc dobrym początkiem dla tych, którzy chcieliby zapoznać się bliżej z jego trudną twórczością, a smaczkiem dla wielbicieli.

/Olga

piątek, 6 listopada 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane.

- Dzień dobly, przyszłam po Flankliny!
Jeszcze Jedno Dziecko, dziś z tatą, który wpada za nią, zakłopotany nieco.
- Ale proszę cię, przecież pani te Frankliny już dawno sprzedała...
- O przepraszam - mówię urażona i sięgam do półki z książkami zarezerwowanymi. Rzeczone Frankliny przeglądałyśmy wprawdzie dwa miesiące temu, ale nadal leżą przebrane i odłożone - Wszystkie czekają, proszę wybierać!
Jeszcze Jedno Dziecko, uszczęśliwione, podchodzi do stołu i przegląda. Tata stoi obok. uśmiecha się do mnie.
- O kurczę, to mnie pani zaskoczyła, muszę przyznać... Myślałem, że już dawno pani zapomniała...
- Dlaczego bym miała zapomnieć? Przecież pańska córka to tak samo ważna klientka jak wszyscy inni.
A wtedy Jeszcze Jedno Dziecko podnosi wzrok znad książeczek, patrzy na mnie i kiwa głową:
- Tak. W tym sklepie czuję, że jestem ważnym klientem i że mam swoje plawa.

 /Alicja

środa, 4 listopada 2015

Z życia księgarki - o grubych książkach

- Ale mi się w tym tygodniu udało! To już czwarta książka w tym tygodniu! - Ucieszyła się klientka o bardzo sprecyzowanych gustach, czająca się na Tych i Tylko Tych Autorów.
- I jeszcze taka gruba! - patrzę z zazdrością (pomimo stosu książek do przeczytania, które czekają w kolejce). A uwielbiam te o ponadprzeciętnej ilości stron. I to nie jest prawda, że opasłe tomy nie są dla współczesnych czytelników - w końcu rzesza ludzi zaczytuje się w Millennium czy w Pieśni lodu i ognia, a poszczególne tomy serii są raczej odwrotnością cieniutkich książek. I chociaż Księgi Jakubowe budzą postrach i podziw tych, którzy uważają, że nie mają tyle czasu, dla tych, którzy przez nie "przebrnęli" (a uwierzcie, łyka się je szybciutko!), to też mnóstwo osób się w nich zaczytuje. Niemniej, wracając do rozmowy:
- O widzi pani! - Podnosi do góry siatkę z lekami. - Tyle samo wydałam w aptece. A teraz hyc do łóżka!

/Olga

sobota, 17 października 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Ma pani może jakąś książkę o rejkach?
- Eerm... o czym, proszę?
- O rejkach.
- ..?
- No, może źle wymawiam. o rejkach albo o rejikach. no, to jest coś z medytacją.

A chodziło mu o reiki.


Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry, ma pani może "Iliadę" Odysea?

Weekend czas zacząć, hell yeah.

/Alicja

czwartek, 15 października 2015

sobota, 10 października 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Udaję się do toalety celem opróżnienia pęcherza. Na drodze do toalet siedzi rozwalonych na ławeczce trzech młodzieńców pryszczatych, na oko późnogimnazjalnych, z BMXami, czy jak się to ustrojstwo teraz nazywa. Ja idę. Oni się gapią, zwłaszcza jeden. Mijam ich. Chichoczą.
- Ej, pogadamy? - słyszę za plecami.
Odwracam się z uroczym uśmiechem.
- Jasne. Co ostatnio przeczytałeś?
I cisza.

Zaprawdę, nie należy mnie podrywać, kiedy stężenie moczniku w moim organizmie osiąga poziom krytyczny.

/Alicja

piątek, 9 października 2015

Z życia księgarki - rozmowa przed kawą

Jesienny, przytłumiony poranek. Cóż innego ratuje księgarza przed dziwnymi myślami, jeśli nie strzał czarnej mokki? Otóż dzisiaj kawa wystygła, zanim przypomniałam sobie, że ją zrobiłam. Tu coś przesunęłam, tu coś wystawiłam - i tak kofeina ulotniła się wraz z parą. W tym czasie zdążyła wejść stała klientka, która nabywa u nas lektury dla swojego dziecka.
- A to jest jedyne wydanie "Pinokia"? - pyta się.
- Nie, nie! - Potrząsam głową, aby wytrząsnąć zamyślenie z głowy. Podbiegam do półki. - Jeszcze to, i to, i to, i to.
- Hmm... bo ja myślałam, że może jakieś ładniejsze wydanie kupię? - myśli, przeglądając wyciągnięte przeze mnie inne wydania najsłynniejszej książki Collodiego. - Ooo, jest także z opracowaniem! To może tę?
- Hmm... Szancer jest chyba o wiele lepszym opracowaniem niż to omówienie - podpowiedział mój półprzytomny mózg.

/ Olga

wtorek, 6 października 2015

Z życia księgarki - obrazki słowem malowane

Ostatnio Martusia powiedziała mi, że jestem jak kobra - poczułam się taka groźna i zła.
Niestety, dziś dowiedziałam się, jak według Martusi wygląda kobra.



/Alicja

niedziela, 27 września 2015

Z życia księgarki - A to ty nie wiesz?

Zamyślona mama i jej nadaktywne dziecko weszły do księgarni. Mama przeglądała książki, a dziecko szczebiocząc, robiło to samo.
- Mamo, mamo, popatrz, tu jest książka o tym, jak rodzice kochają dzieci!
- Ale ja Cię bardzo kocham, nie potrzebuję takiej książki.
- Ale to jest książka dla dzieci, żeby wiedziały, jak je rodzice kochają!
- A to Ty nie wiesz? - głos mamy jednocześnie posmutniał i stał się bardziej zniecierpliwiony. - Odłóż, bo zniszczysz.

/Olga

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

W księgarni spokój, ogarniam zadania związane ze stroną internetową, popijając czekoladowy napój sojowy, gdy wchodzi starsza pani, tak na oko siedemdziesiąt lat, dystyngowana, spokojna. Przegląda półki, wybiera biografię Matki Teresy i podchodzi do kasy, więc grzecznie przyjmuję odeń zakup, nabijam, kasuję i jak to w takich okolicznościach zazwyczaj bywa, nawiązuje się niezobowiązująca rozmowa o niczym. Podaję pani siatkę z książką i paragonem, kiedy pada pytanie:
- A co pani piła, mleczko?
- Aaa nie, napój czekoladowy, sojowy.
Na hasło "sojowy" zapada cisza. źrenice starszej pani zwężają się jak u polującego kota, wbija we mnie czujne spojrzenie.
- Ale wierzy pani w Boga?!

/Alicja

A tak wygląda kanibal - czyli o "Wracam z epoki kamienia" Harrera

W tych blubrach o książce Wracam z epoki kamienia odmienię słowo kultura przez wszystkie przypadki - i to wielokrotnie, ale mam bardzo dobry powód.

Heinricha Harrera znamy głównie z międzynarodowego bestsellera Siedem lat w Tybecie. Jest to opis tego kraju z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, zanim teren zajęły komunistyczne Chiny i rozpoczęła się degradacja tamtejszej kultury. W świecie zainteresowanym górami był swoistym guru. Ten podróżnik, zdobywca przeróżnych szczytów świata, w roku 1962 na pół roku poleciał do Nowej Gwinei, aby wspiąć się na Piramidę Carstensza. Ekspedycja była bardzo niebezpieczna, a sam autor uważa, że była najtrudniejszą podróżą w jego życiu: Wielokrotnie jakoś uchodziłem z życiem i w końcu potłuczony, z połamanymi kośćmi opuściłem wyspę. / Pierwszym etapem mojej drogi do epoki kamienia łupanego była kamienna pustynia Nowego Jorku - szczyt cywilizacji. Tutaj każdy kamień był wymierzony i znormalizowany, oprawiony w stal, pokryty chromem, niklem i brązem; podziurawiony olbrzymimi szklanymi powierzchniami. Tu zaczynał się czas przyszły, podczas gdy w centralnej części Nowej Gwinei trwała jeszcze przeszłość.
Kiedy miał chwilę oddechu, łapał za pióro i pisał dziennik. Harrer miał okazję poznać papuaskie doliny oraz ich mieszkańców. Kolejny raz miał to szczęście, aby poznać jakąś kulturę, zanim ta ulegnie przemianie. A my, dzięki jego zapiskom, razem z nim. Autor na papuaskie ludy patrzy mocno kolonialistyczne, pokutuje wartościujące spojrzenie na rozwój cywilizacji. Wielokrotnie jest zaskoczony tym, że robią coś lepiej od niego (na przykład bez problemu przechodzą po pniu drzewa, nawet obciążeni bagażem i boso - a on, Europejczyk w porządnych butach, okrakiem pokonuje każdy metr jak bezradna dżdżownica!) albo ich narzędzia (ach, takie prymitywne!) działają, a jego nie. Ze zdumieniem odkrywa, że Papuasi, chociaż bardzo dumni z otrzymanych stalowych siekier, nie używają ich do pracy, tylko nadal korzystają z kamiennych (nie rozumieją, po co mają się spieszyć). Jego poczucie wyższości wielokrotnie budziło we mnie rozbawienie, ale niektóre fragmenty dziennika były oburzające - na przykład kiedy rzucił Papuasem w błoto, gdyż ten go nie słuchał i Harrer stwierdził, że to jedyny dobry sposób na podporządkowanie sobie tragarza. Trzeba oddać autorowi, że stara się tak nie myśleć: Oni myślą o życiu inaczej niż my. Czy to jednak znaczy, że myślą źle? oraz że im więcej czasu żyje wraz z nimi, tym więcej dostrzega złożoności w ich życiu.

Nie można powiedzieć, żeby autor był szczególnie wrażliwym badaczem innej kultury, co dziwi u człowieka, który tyle czasu spędził wśród obcych sobie ludzi. Jego książka skupia się raczej na pokonanych kilometrach i wiążących się z tym trudach (było ciężko, pijawki, podskórne kleszcze, ropiejące rany, wąskie wąwozy i szerokie rzeki). Przyznaje, że było mało czasu na zapisywanie wielu przychodzących do głowy refleksji, tak jak na delektowanie się pięknymi krajobrazami. W końcu trudno się skupić na estetyce przyrody, kiedy kończą się racje żywności, ryż fermentuje, konserwy zostają rozkradzione, a wokół, pomimo gęstej dżungli, nie ma nic jadalnego, do tego ma się sto ran na ciele oraz pękniętą rzepkę - trudno się dziwić, że mało czasu zostaje na prowadzenie zapisków. Z drugiej strony dziennik został przedstawiony jako zapis podróży, mającej na celu nie tylko uzupełnienie białych plam na mapie, ale także poznania kultury plemiennej; jedna z wojaży (i to okupiona połamanymi żebrami) ma na celu zbadanie źródła cennych siekier. Tak, tak! Kamienne siekiery są jak u nas srebro i złoto, z tą różnicą, że oni za owo narzędzie kupują sobie żony. A środkiem płatniczym są muszelki kauri, morskich ślimaków, które wyglądają jak porcelana i, oprócz tego, chronią dzieci przed złymi duchami.

Pomimo jego stosunku do Papuasów książka jest wartościową pozycją na półce - jest zapisem wytrwałości w pokonywaniu przeszkód, wielu ciekawych obserwacji (Harrer dotarł do wspomnianego wyżej kamieniołomu, w którym Papuasi za pomocą ognia pozyskiwali kamień na siekiery - nie było to proste chociażby z tego względu, że rdzenni mieszkańcy starali się nie wskazywać mu drogi do miejsca, które uważali za największy skarb i starali się zataić źródło). Pobudza również do rozmyślań nad cywilizacją oraz własnego podejścia do odmienności kulturowej. Jeszcze jeden aspekt wywołuje burzę w mózgu - Nowa Gwinea za czasów wyprawy Harrera na najwyższy wierzchołek Oceanii i Australii była regionem, na którym dochodziło do starć pomiędzy Indonezją a Holandią, wyspa nadal była rozdzielona pomiędzy obce kraje, do tego dochodziły walki plemienne.
Do dzisiaj część wyspy walczy o wolność, a ich sprawa jest jedną z najcichszych na świecie.


Jeśli kogoś ciekawi, kim jest autor przeczytanej książki - tutaj warto pogłębić swoją wiedzę. Heinrich Harrer nadaje się na bohatera niejednoznacznej powieści przygodowo-historycznej. Z jednej strony członek SS, z drugiej - nauczyciel Dalajlamy, obrońca praw człowieka.

/Olga

sobota, 26 września 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Nowe Dziecko. Zagląda rzadko - i chwała Bogu, bo jak już zajrzy, to domaga się poświęcania jej całej uwagi i brania aktywnego udziału w monodialogu, który jest jej jedynym sposobem komunikacji ze światem. Niestety, zawsze wtedy mam akurat bardzo pilne rzeczy do zrobienia - dziś to porządkowanie twórczości Agaty Christie. Oczywiście, Nowe Dziecko stoi obok i gada. Wyłączam się po pięciu sekundach i trwam w wyłączeniu, aż orientuję się, że panuje cisza, a Nowe stoi i patrzy na mnie wyczekująco.
- Ym, przepraszam?..
- Co pani układa?
- Kryminały.
- W tych książkach się dużo zabija, prawda? 
- Tak, bardzo dużo.
- A czy pani lubi kryminały? 
- Tak, bardzo lubię.
- A pani pracuje tylko tu?
- Yyym, tak, a dlaczego?
- A szkoda, bo ja tak sobie myślałam, że pani to by mogła być mordercą albo kimś takim.

Ba dum tss, kurtyna.

/Alicja

poniedziałek, 21 września 2015

"Włączyć żywioł, ogrom, to znaczy zmierzyć się z"… antologią "Morza polskich poetów" opracowanej przez Zbigniewa Jankowskiego.

Moja autorska droga do tej antologii zaczęła się blisko pięćdziesiąt lat temu, za życia jej najstarszych współautorów. Najmłodsi długo jeszcze mieli poczekać na swoje narodziny – tymi słowami rozpoczyna się wstęp Zbigniewa Jankowskiego. Jego wieloletnia praca nad zbiorem wzbudza ogromny podziw, nie tylko z powodu pieczołowitości, ale również z powodu wytrwałego dążenia do celu. Idea – zrodzona z potężnej fascynacji, która stała się siłą napędową dla antologisty – przyświecająca Jankowskiemu, jest wyrazem niezgody na ograniczanie „morskości” tylko do wierszy marynistycznych. Chciał pokazać, że morze może być tematem nie tylko tego typu literatury.

Całość na: stronie Fundacji Kultury Akademickiej.

/Olga

Z życia księgarki - podsłuchane

Siedziałam i pracowałam. Nagle, zza mgły chroniącej moje skupienie, dobiega mnie rozmowa, której członkowie są bardzo zaangażowani w treść i pokrzykują. Niechcący słyszę fragment:



/Olga

sobota, 12 września 2015

Z życia księgarni

Dzisiaj wyjątkowy dzień, kiedy prawie nikogo nie pcha do księgarni. Nagle ktoś zakłóca mój spokój i pyta:
- Ma pani aceton do zmywania paznokci? A nie, nie, to biblioteka.

/Olga

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Księgarski sucharek

-... zzzzzzZnaku Obiekt monitorowany? - pani wyrwała mnie z zamyślenia, więc usłyszałam dopiero drugą połowę zdania. Nie kojarzę takiej książki, ale szukam.
- Niestety nie mogę znaleźć - mam nadzieję, że pani udzieli mi więcej informacji. - Na pewno ze Znaku?

- Nie „ze Znaku”, tylko znaku! Takiej naklejki. - Wracam do rzeczywistości. Z moją pamięcią jednak nie jest aż tak źle.


/Olga

wtorek, 25 sierpnia 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć.
Upiorne Dziecko w drzwiach, tak jakby ucieszone, bo fakt, nie widziałyśmy się dość długo. Szybkim krokiem rusza w moją stronę, jednak im bliżej biurka, tym bardziej zwalnia. I minę ma coraz bardziej niewyraźną.
- Czego? - pytam krótko i rzeczowo.
- Ścięłaś włosy - Upiorne ściąga usta. I pewnie powiedziałabym jej coś złośliwego albo obojętnego, jak to mam w zwyczaju, ale powstrzymuję się, bo tak smutnych oczu nie miała dawno.
- No i co z tego? - pytam ostrożnie. Upiorne przestępuje z nogi na nogę. Myśli.
- Teraz jesteś inna. Zmieniasz się.
- Wszystko się zmienia - mówię cieplej nieco. Upiorne milczy. Patrzymy na siebie - Ty też się zmieniasz. Jesteś coraz starsza, idziesz do szkoły po wakacjach, nie?
- Tak - ściąga usta jeszcze bardziej - Ale nie chcę. Książki do szkoły są strasznie głupie, już je oglądałam. I szkoła będzie głupia tak samo.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo - zauważam filozoficznie.
- No tak. Ale dlaczego wszystko musi być gorsze?
- Takie życie - mruczę. Na więcej mnie nie stać, to jedno z tych pytań, które sama setki razy sobie zadaję i na które nadal nie umiem znaleźć odpowiedzi.
Upiorne stoi, minę ma smętną. Wzdycha. Ja też.
- Chcesz? - wyciągam spod biurka pudełko borówek. Lato mija, truskawek już nie ma, maliny w tekturowych kubeczkach pleśnieją, a borówki mają wyraźny posmak plastiku i rozlewają na językach mdlącą słodycz. Ale dają radę.
- Nawet jeśli szkoła będzie bardzo głupia, zawsze możesz tu zajrzeć i ponarzekać. Jestem dobra w narzekaniu - mówię.
- Nie zapomnisz o mnie? - pyta Upiorne, przeżuwając powoli. Uśmiecham się. Ech, codzienne małe melodramaty.
- Nie ma opcji - mówię, a kąciki szarych oczu unoszą się lekko - A włosami się nie martw, odrosną. I w ogóle, zmiany nie są złe. Ale niektóre rzeczy po prostu się nie zmieniają.

Niektóre rzeczy po prostu się nie zmieniają.

/Alicja

niedziela, 16 sierpnia 2015

Z życia księgarki - na obcym terenie

W księgarni. Nie mój oddział, na wygnaniu. Czuję się nieswojo, otoczona przez nieznane dźwięki, w dodatku kawa jeszcze nie zdążyła wpłynąć do żył. Kryję się za monitorem. Nagle...
- Pewna zdobycz! - krzyczy facet od progu. Myślę, czy aż tak widać, jaka jestem tutaj bezbronna? Czy może ma on jakąś psychozę, jest niebezpieczny? A może jedno i drugie i zaraz wyciągnie siekierę i jutro w gazetach nagłówki będą krzyczały "KREW NA KSIĄŻKACH! KTO ZABIŁ NIEWINNĄ NICZEMU KSIĘGARKĘ? CZY TO BEZWZGLĘDNY CZERWONY MÓL KSIĄŻKOWY?". Już widziałam błysk zardzewiałej stali, kiedy...
- Dzień dobry, ma pani może tę książkę? - raczył wypowiedzieć pełne zdania ów mężczyzna.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Z życia księgarki - płonne nadzieje

Księgarnia opustoszała, więc intensywniej zajmowałam się sprawami innymi niż rozmowy. Nagle słyszę podekscytowaną euforię zmieszaną z czułością:
- Choooodźcieeee, znajdziemy coś pięknegooooo!
Uszy podnoszę z zadowolenia, myślę sobie: "Och, będą szczęśliwi, gdy znajdą dla siebie stosy książek!". Niestety weszli do obuwniczego.

/Olga

wtorek, 4 sierpnia 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Czemu ty udajesz, że jesteś zła?
Upiorne Dziecko, mimo tropikalnych upałów nadal bladawe. No dobra, jej skóra ma odcień troszkę ciemniejszy od mojego, ale ja siedzę całymi dniami w pracy, więc to zrozumiałe. Dzieci latem brązowieją na potęgę, taka Martusia na przykład jest już śniada.
- Nie udaję. Jestem zła naprawdę.
- Nie jesteś - kręci głową z powagą - Jesteś miła, opiekujesz się kotami i bawisz z tymi dziećmi, co przychodzą. I z paniami rozmawiasz dużo i je rozśmieszasz. Mnie lubisz - prostuje się dumnie - Czemu udajesz, że nie?
- Wlewaj sobie dalej - prycham, ale na Upiornym nie robi to wrażenia. Patrzy wyczekująco. Wzruszam ramionami.
- Kto ma miękkie serce, musi mieć twardą d... skórę - odpowiadam, gryząc się w język w ostatniej chwili. Upiorne bo upiorne, ale zawsze to dziecko - Im grubszą, tym lepiej.
- I ty masz bardzo grubą?
- Ja właściwie mam już skorupę - ucinam rozmowę i wracam do metkowania książek. Upiorne w skupieniu przeżuwa myśli.
- Rozumiem - kiwa głową, po czym patrzy na mnie uważnie - Ale to nie warto. Taka skorupa może się zrobić naprawdę dużo za ciężka. No i w taki upał.


/Alicja

Upragniony absurd, czyli o Uniewinnieniu Dmitrija Bykowa

Po cóż się bawić, kłócić i kochać, skoro ostatecznym wyrazem życia, jego najbardziej nasyconą formą, była kaźń, łącząca w sobie i ukryty erotyzm, i przestrzeganie skomplikowanego prawa, i poczucia sprawiedliwości, i element wychowawczej rozrywki dla obserwatora?

Recenzja tutaj

środa, 29 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Ależ panie Romanie... Ja wolałabym poznać prezesa, bo jeśli go poznam, to będę miała jakieś pojęcie o jego preferencjach, pan rozumie, to trzeba poczuć, bo jak ja mam na ślepo strzelać, a to ważny projekt jest przecież... Tak, bardzo mi na tym zależy, żeby osobiście... Nie, wypraszam sobie, ja to przygotowałam, nadzorowałam od początku, to jest duży projekt i konkurs na wiceprezesa spółki giełdowej, proszę już, nie brnijmy w to dalej, bo ja jestem już przy kasie, ustalone, jutro jadę do Gniezna, niech pan mnie umówi, po południu będę, to na spokojnie wszystko, ale teraz jestem przy kasie, wie pan, to oddzwonię za chwilę, a pan niech tam da znać, komu trzeba, do widzenia!

Kupiła trylogię o Greyu.
Trzymam kciuki za prezesa.

/Alicja

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobly, przyszłam po Flankliny!
Jeszcze Jedno Dziecko, na oko czterolatka, z wysokim czółkiem i związaną w palemkę czupryną drobniutkich blond loczków. Zazwyczaj przychodzi z doskonale mi znanym tatą, mamę też miałam okazję poznać, dziś jednak towarzyszył jej wujek lub inny pociotek, młody facet, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Nie zagłębiając się jednak w zawiłości rodzinnych koligacji Jeszcze Jednego Dziecka, wyciągnęłam żądane Frankliny, asystowałam przy wyborze dwóch tytułów, przyjęłam zapłatę, wydrukowałam paragon, schowałam zakup do siatki i życzyłam miłej lektury. Jeszcze Jedno i jej towarzysz wyszli przed księgarnię, mała zażądała wody, otrzymała ją i piła, gdy nagle padło pytanie:
- A ty się tej pani tak nie boisz? Tak sobie z nią rozmawiasz po prostu?
Jeszcze Jedno Dziecko skończyło pić, zamyśliło się, po czym z pełnym namaszczeniem odrzekło:
- Ona wygląda tak laczej gloźnie, ale z natuly jest baldzo łagodna.

/Alicja

wtorek, 28 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry!
Martusia. Tym razem rzuciła się na książkę z ptakami. Pomogłam jej ją rozłożyć, po czym klasycznie udałam się w stronę biurka. Martusia zachmurzyła się.
- A ta pani, co tu była, oglądała ze mną, wiesz? - rzuciła prowokacyjnie.
- To idź do tej pani - odrzekłam beznamiętnie - Ja się pchać nie będę.
- No ja nie pójdę - zmarkotniała, przerzucając kartki - Ale pooglądasz ze mną?.. Te ptaki są takie piękne!
- Na pewno. Ale koty są lepsze.
- A masz książkę o kotach? - zainteresowała się. No tak, wierność sześciolatki.
- Nie. Mam swoje koty. W domu.
- Ja też mam, mam Mruczusię! A ty ile masz? I jakie?
- Mam trzy swoje. I trzy tymczasy.
- Tymczasy? To taka rasa? - jej oczy zaczęły przypominać pięciozłotówki. Nie było wyjścia, usiadłam obok niej na ławeczce i zaczęłam jej opowiadać o tym, jak zostałam domem tymczasowym. Opowiadałam jej o Ampułce i Fiolce, o fundacyjnym szpitaliku i Sabrinie, o kocich przyjaźniach i animozjach, nawet pokazałam zdjęcia i filmiki. Słuchała z roziskrzonymi oczami, ptaki zupełnie poszły w odstawkę.
- To było tak, jakbyś mi pokazała najlepszą książkę, wiesz? I opowiedziała najpiękniejszą bajkę! - oznajmiła z zachwytem, kiedy skończyłam.
- Tjaa. A ja w tej bajce jestem wrednym ogrem, tak?
- Nieprawda! - oburzyła się -  Ty jesteś... Ty jesteś... Ty jesteś kocią królewną!

Miau.

/Alicja

środa, 22 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Starsza pani, nieznana i obca, bom znów na zastępstwie za Olgę. Weszła do księgarni, pokręciła się, zerkając co jakiś czas w moim kierunku, ale wyraźnie nie przejawiała jakiejkolwiek chęci czy potrzeby skorzystania z mojej pomocy, zostawiłam ją zatem w spokoju. Wybrała książkę, podeszła do kasy, zapłaciła. Obdarzyłam ją uśmiechem, wymieniłyśmy kilka uprzejmych słów o niczym, zabrała zakup i wyszła. Tuż za drzwiami nagle ostro zawróciła.
- Pani taka jest miła, pani się nie obrazi?
- Zdecydowanie nie - nieważne, o co jej chodziło. Starszym paniom z takim błyskiem w oku lepiej się nie sprzeciwiać, uwierzcie.
- Pani podejdzie!
Posłusznie wyszłam zza biurka. Kobieta ustawiła mnie przed sobą i zmrużyła oczy, zafascynowana.
- A teraz popatrzę sobie przez pani uszy.

/Alicja

wtorek, 21 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Nowe Dziecko. Przyszło, siedzi, gada. Staram się bardzo przynajmniej stwarzać pozory zainteresowania jej opowieścią o tym, jak nazwie wymarzonego kotka i co będzie z nim robić, ale nic nie poradzę na to, że po piętnastu minutach mój mózg samoistnie przełącza się na standby. Nowe zauważa to i milknie na chwilę, urażone. Bezczelnie lekceważę objawy obrazy majestatu i oddaję się uzupełnianiu katalogu. Po chwili z ławki dobiega mnie rozgoryczony głos:
- Ale ma pani karygodne podejście do klientów...

/Alicja

Olga Gromyko,Szczurynki, Papierowy Księżyc

Nigdy nie zaliczałam się do fanek fantastyki. Byłyśmy sobie bardziej obce niż bohaterowie harlequinów na początku znajomości, a iskrzenie i przyciąganie między nami przypominało swoją intensywnością grę aktorską w polskich komediach romantycznych. Niemniej książkę "Rok szczura" białoruskiej pisarki Olgi Gromyko kocham, czczę tudzież ogniście uwielbiam ponad wszystko – i zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że nigdy jej nie przeczytałam. Dlaczego? Dlatego, że "czasami pisarze muszą robić dziwne rzeczy. Na przykład (...) hodować szczura, żeby jak najbardziej prawdopodobnie opisać jego zwyczaje”, skoro więc pisze się o szczurze, to koniecznie trzeba sobie sprawić jednego. Właściwie dwa, bo szczur to zwierzę socjalne i źle mu samemu. Ewentualnie trzy, bo przecież zwierzątka to małe i niekłopotliwe. A potem wszystko idzie już z górki...

Na pozór "Szczurynki" to nic specjalnego – ot, zbiór opowiadań ze szczurami w rolach głównych. Na stu kilkudziesięciu stronach Gromyko opisuje swoją ewolucję – od szczurofobii, wywołanej traumatycznymi przeżyciami z wiejskimi mordercami królicząt, spotkanymi w dzieciństwie podczas wakacji na wsi, po harmonijne (choć nie pozbawione wstrząsów) życie oswojonej gromadki w mieszkaniu autorki. Znajdziemy tu też malowniczą galerię postaci związanych ze środowiskiem szczuroznawców - przedsiębiorczych sprzedawców, upychających szczury do kartoników na targowiskach (Sprzedać samca husky jako białą samiczkę? No problem!), Srogie Mińskie Hodowczynie (Wydębić od nich upatrzone zwierzątko? Chyba adopcja dziecka przebiegłaby prościej!), weterynarza, czule zwanego doktorem Szczulittle, a nawet przedstawicieli showbiznesu... Ale najważniejsze są tu same szczury, które po raz kolejny dają dowód niesamowitej inteligencji, pomysłowości i uroku osobistego. Od Ryski do Lerki, od Fudżi do Vesty, od Paśki do Wiewiórki, im dalej, tym lepiej poznajemy ich zwyczaje, charaktery i upodobania. Czytając o ich kolejnych perypetiach nie sposób zachować powagi – język Gromyko jest kapitalny, barwny, żywy, zabawny, skrzący się humorem, obojętnie, czy autorka opisuje zbrodnicze podstanikowe działania szczura podczas prowadzenia przez nią rozmowy telefonicznej z teściową, czy maluje horror poszukiwania w kolejnych aptekach lekarstwa przeciw krwotokowi dla jednej ze swych podopiecznych. Całość jest znakomicie zbilansowana, niczym najlepsza karma, przepełniona miłością i zaangażowaniem, które natychmiast rozpozna każdy, kto kiedykolwiek miał przyjemność zawrzeć dłuższą znajomość z przedstawicielami ogoniastych. Poza potężną porcją śmiechu autorka przy okazji przemyca też garść całkiem sensownych porad dla początkujących właścicieli gryzoni, robi to jednak lekko i przyjemnie, bez smrodku dydaktycznego. Wszystko to sprawia, że "Szczurynki" to zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla każdego - tych, którzy szczury hodowali lub hodują, ale także dla tych, którzy przedstawicieli gatunku rattus norvegicus uważają za wszelką zarazę i zło najgorsze. Pierwsi znajdą tu odbicie swoich codziennych trosk i radości, drudzy przekonają się, że nie wszystko zło, co zębami chrobocze, a szczurzy ogon nie jest niczym obrzydliwym. Gdyby tylko całość tak szybko się nie kończyła, echsz...

PS. Uwaga rodzice – nie dajcie się zwieść ślicznie kreskówkowym ilustracjom. Książka ta zdecydowanie nie jest przeznaczona dla dzieci w wieku lat 6-8, jak usiłują sugerować niektóre sklepy internetowe, szaleje w niej bowiem dżender, rozpusta i inne zgrozy. Jeśli nie wierzycie, to zerknijcie proszę na stronę 157, żeby nie było, że nie uprzedzałam.

/Alicja

niedziela, 19 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Co pani robi?
Jakieś dziecko, dziewczynka. Nie znam, nie kojarzę, pierwszy raz w życiu na oczy widzę, bo teren nieznany (Olga na urlopie, zastępuję ją dziś w jej księgarni). Wlazło cicho, akurat, kiedy byłam zajęta smarowaniem gojącego się tatuażu na przedramieniu, i teraz stoi, świdrując mnie badawczym spojrzeniem czarnych oczu.
- Smaruję rękę, żeby się zagoiła.
- A boli?
- Już nie.
- A bolało? - drąży.
- Tak.
- To po co to sobie pani zrobiła? - przekrzywia głowę i marszczy nos.
Wzdycham. Dorosłemu trudno wytłumaczyć, a co dopiero dziecku...
- Żeby nie zapomnieć o niektórych rzeczach - ucinam.
Przygląda mi się, kiedy kończę smarować i chowam maść do torby. Nos nadal zmarszczony, buzia w ciup. Myśli intensywnie.
- No co? - pytam.
- Bo jak ja o czymś chcę nie zapomnieć, to zapisuję w takim moim ładnym notesiku.

Ba dum tss.

/Alicja

sobota, 18 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry! Ooo, moja ulubiona twarz, nareszcie! Ech, proszę pani, ja tak tu lubię przychodzić, jak pani jest. Bo pani to taka do ludzi, uśmiechnie się, poradzi, porozmawia od serca i zawsze chwilę znajdzie, a inni to tak lecą i lecą, jakby mieli dokąd, a chwili nie przysiądą. Gdyby tylko pani była starsza... Nie, niech pani nic nie mówi, pani się pewnie dziwi, że ja tak, bo wszyscy mówią, że "jakbym był młodszy to ohoho", a ja pani tak od serca powiem, że brednie plotą, brednie! Tyle życia za sobą mają, a durni tak. Jakby nie wiedzieli, że co młode, to i głupie, wiatr w głowie hula i nic poza tym, a kobiety, to ja pani powiem, kobiety to im młodsze, tym gorzej, bo to nigdy nie wiadomo, co takiej w głowie zawróci i nagle znika z jakimś z ładną buźką, bo nie pomyśli, że coś innego się liczy, że oparcie, spokój i doświadczenie są najważniejsze i można sobie poszaleć, ale potem się człowiek budzi z ręką w nocniku, za przeproszeniem, no niech się pani nie śmieje, tak się mówiło, że człowiek się obudzi i dookoła nic, więc ja poproszę tę książkę, proszę bardzo, no niech pani tych drobnych nie szuka! i naprawdę mówię pani, że jakby pani starsza była, to bym nie odpuścił, bo taka kobieta to się raz na sto lat zdarza i to nie są próżne komplementy, więc proszę bardzo tu być, bo jak przeczytam, to po drugą część przyjdę i życzę sobie ujrzeć panią, do widzenia, miłego dnia pani życzę!
 
I kto mi teraz powie, obrazić mnie on chciał czy skomplementować?

/Alicja

niedziela, 12 lipca 2015

Z życia księgarki - książka o życiu takim, jakie kiedyś było

-...Bo ja tu kupiłam książkę o Iranie. Była przeceniona z 39 na 15. Albo 10 - pani patrzy wyczekująco.
Pytam się o więcej szczegółów.
- I tam było, że wie pani, że tam jest tak samo, jak było kiedyś, że bracia ją bili, kojarzy pani? I teraz czytam książkę o Dianie, taka w twardej oprawie i taka, o, taka cienka, taka bardziej psychologiczna, kojarzy pani?

Dzisiaj chyba nic nie zrozumiem.
[W zadumie patrzy za okno].

/Olga

niedziela, 5 lipca 2015

O książkach, które studzą lepiej niż zimny drink - czyli Lars Kepler

Jest gorąco, a wy nie wiecie, jak się schłodzić? Poczytajcie Larsa Keplera! I to wcale nie z powodu Skandynawskich klimatów, opisywanych przez pisarzy (Lars Kepler to pseudonim), chociaż to też obniży temperaturę odczuwaną o kilka stopni. Autorzy potrafią tak pisać, że lodowe szpilki co rusz przechodzą po kręgosłupie. Są przy tym ogromnie niebanalni i potrafią zaskoczyć nawet najbardziej zatwardziałych fanów kryminałów.

Wpierw sięgnęłam po Świadka wspólnie z innym molem. Skończyło się na wyrywaniu sobie z rąk oraz nieprzespanej nocy. Proza Larsa Keplera z jednej strony przypomina suchy policyjny raport, a z drugiej wciąga jak wir rzeczny i jest naprawdę, naprawdę piękny, w minimalistyczny sposób, który jednocześnie jest spokojny, ale ekscytujący.


Podczas czytania Piaskuna upewniłam się, że autorzy mają niesamowity talent kreowania bohaterów. Stwierdzić, że ich fikcyjni ludzie żyją, jakby istnieli w rzeczywistości - to mało. Ich postaci kręcą i mącą w głowach innych postaci oraz czytelników! Ot, zagadka dobrej prozy: jak bardzo realni, jak bardzo wpływowi mogą być ludzie, którzy nie istnieją i sytuacje, które nigdy nie miały miejsca? Nie ma na to odpowiedzi, ale czasem strach chwyta za gardło, kiedy pomyśli się, co czeka, przyczajone za drzwiami.

/Olga

czwartek, 2 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dzień dobry!
Martusia. Wpada radośnie w lekkiej sukience, spocona, przyrumieniona już porządnie słońcem, z jakimiś trawiastymi paprochami we włosach. Pełnia wakacyjnego szczęścia.
- A wiesz, że ja mam na podwórku basen? I będę się dziś kąpać? - pyta, zdejmując z półki jedną z encyklopedii.
- Tylko nie utop Matyldy - wyjmuję jej książkę z rąk, donoszę do stołu i pomagam w jak najwygodniejszym ułożeniu - A skąd masz basen?
- Tata zrobił! On umie wszystko i jest bardzo silny! Potrafi utrzymać na każdej ręce po dwa słonie afrykańskie!
- O, naprawdę?
- Naprawdę!
Mój wyraz twarzy musiał być pozbawiony wystarczająco ognistego zachwytu i chyba sama wyczuła, że się zagalopowała.
- ...ale muszą być młode.

/Alicja

środa, 1 lipca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Dziś jesteś jakoś inaczej.
Upiorne Dziecko. Od dobrego kwadransa siedzi na ławce i macha odnóżami w kolorze kremowej bieli. Ciekawe, czy słońce za oknem ją opali, czy zamieni w popiół?
- Jak inaczej?
- Nie wiem - patrzy na mnie, mruży oczy i wyraźnie usiłuje się skupić - Ale inaczej.
Wzruszam ramionami i wracam do pracy. Upiorne nadal wpatruje się we mnie jak kura w kreskę namalowaną przed dziobem.
- Wiem! - oznajmia nagle z triumfem w głosie - Nie patrzysz ciągle na telefon!
Unoszę brwi. No wow, fundamentalna zmiana.
- Nawet go nie mam, zepsuł się. A nawet gdybym miała, to i tak nikt już do mnie nie napisze.
Patrzy uważnie. Pytanie wisi w powietrzu. A, niech ma.
- Miłość mojego życia mnie rzuciła - mruczę i wracam do katalogu.
Między ciemnymi brwiami pojawia się pionowa zmarszczka.
- Ale tobie nie było dobrze. Ciągle byłaś smutna i płakałaś.
- Może i nie - macham ręką na odczepnego. Chyba jednak nie mam ochoty o tym rozmawiać nawet z sześciolatką, dalej boli.
Chwila ciszy.
- Babcia mówi - drgam nagle - że jak ktoś jest dla ciebie niedobry, to ten ktoś powinien dostać kopa w dupę, bo na nas nie zasłużył. I że musimy mieć kogoś, kto by zasłużył. Teraz już nie będziesz płakać, tylko znajdź dobrze.
- Cóż za głęboka mądrość życiowa - prycham - Twoja babcia zna się na wszystkim?
- Nie wiem - drobne szczęki poruszają się miarowo, mieląc gumę i słowa - Ale chyba tak. Ona ma już czwartego dziadka.

/Alicja

piątek, 19 czerwca 2015

Marta Guzowska, Głowa Niobe, W.A.B.

Po poprzedniej książce Marty Guzowskiej przejechałam niczym walec po polnej drodze, zatem sięgnięcie po kolejną pozycję jej autorstwa było zarówno aktem heroizmu, jak i hipokryzji, niemniej ulegając prawu serii ("Może i było beznadziejne, ale chcę wiedzieć, co wydarzyło się dalej"), postanowiłam przeczytać "Głowę Niobe". Poza tym na rodzimym rynku czytelniczym nadal brak autorów, eksplorujących gatunek kryminału archeologicznego/antropologicznego, zatem gdy się nie ma, co się lubi...

Niemniej przejdźmy do rzeczy. Czarujący bohater, Mario Ybl, spotyka się z czytelnikiem tym razem nie w egzotycznych plenerach, a na rodzimym gruncie – w zabytkowym pałacyku w Nieborowie organizowana jest konferencja naukowa, na którą zjeżdża się wyborowe międzynarodowe towarzystwo, w tym także nasz geniusz antropologii w osobie własnej. Na miejscu przekonuje się, że wśród tuzów nauki znajduje się także jego dawna znajoma, policyjny fotograf Juliana Stanzel (omyłkowo zakwaterowana z nim w jednym pokoju), wezwana z racji niepokojących zdjęć, znalezionych w nieborowskich katalogach – ktoś połączył na nich antyczne rzeźby z fragmentami ludzkich ciał. Niespodziewanie ginie jeden z gości konferencji, światowej klasy fotografka, specjalizująca się w portretowaniu rzeźb antycznych, a jej głowa zostaje przymocowana do antycznego biustu, tworząc kompozycję identyczną, jak te na zdjęciach. Wszystko wskazuje na fakt, że owa zbrodnia jest jedynie początkiem działań tajemniczego mordercy, a tymczasem za oknami pałacyku szaleje śnieżyca, skutecznie uniemożliwiająca przyjazd policji oraz niwecząca próby ucieczki. Naukowcy zdani są zatem wyłącznie na siebie...

Rezygnacja z egzotycznych plenerów i umiejscowienie akcji tym razem w polskich realiach było posunięciem odważnym i dość ryzykownym, ale mając w pamięci fakt, że autorka i tak nie za bardzo wiedziała, jak rzeczone plenery wykorzystać, trudno się dziwić, że taką decyzję podjęła. Czy ryzyko się opłaciło? Zdecydowanie tak. Guzowska dzięki temu przestała się skupiać na próbach opisywania różnic kulturowych i wykorzystała wreszcie w pełni to, co jest jej wielkim atutem – doskonałą znajomość realiów, zarówno w przypadku środowiska naukowego, jak i pracy policji. Nie ma tu fajerwerków znanych z amerykańskich seriali typu "CSI" czy "Kości", nie ma cichych klimatyzowanych prosektoriów i najnowszego sprzętu, brak wykwalifikowanych zespołów ekspertów, gotowych do walki ze złem wcielonym – jest szara, brudna i siermiężna rzeczywistość. Bez litości wytknięte są wszystkie rodzime niedoskonałości, błędy, wypaczenia, kuriozalne przepisy i zarządzenia – wszystko to, czego na kolorowym ekranie nie zobaczymy, a co tak doskonale znamy z życia codziennego... Także w kwestii portretowania bohaterów widać wyraźny postęp – postaci nabrały troszkę rumieńców, stały się bardziej krwiste i realne, a ich słabości przestały robić wrażenie wymyślonych na siłę. Szacunek należy się autorce za to, że udało jej się tym razem nie przekroczyć subtelnej granicy między ironią a karykaturą, dzięki czemu dostajemy perełki typu genialna postać kustosza muzeum, histerycznego dyrektora Jaskendera, czy celnie nakreślony portret rozczarowanej życiem policjantki Juliany. Złagodzony został także nieco sposób bycia głównego bohatera, dzięki czemu czytelnik przestaje życzyć mu śmierci po kilku pierwszych stronach, a nawet nabiera doń czegoś na kształt sympatii. Guzowska znacznie lepiej niż w debiucie wykorzystała fakt, że Mario choruje na nyktofobię (odmiana fobii, charakteryzująca się patologicznym lękiem przed ciemnością) – jego przypadłość, która wcześniej robiła wrażenie wybuchów histerii, tutaj pokazana jest subtelniej i ma niebagatelny wpływ na przebieg akcji. Znacznie lepiej wyważona jest zresztą całość książki, nawet naturalistyczne sceny obrazujące efekty działań mordercy są dozowane rozsądnie i z umiarem, bez niepotrzebnego epatowania na siłę żółcią, krwią i poszarpaną skórą.

Czyżby same plusy? Niestety nie. Nadal słabo prezentuje się kwestia w kryminale jednak dość istotna – konstrukcji zarówno zagadki, jak i postaci mordercy. Mimo wielu pozornie mylących tropów rozszyfrowanie tożsamości mordercy jest równie skomplikowane, jak w niektórych odcinkach przygód Scooby Doo. Ponadto Guzowska powtarza tu błąd z "Ofiary Polikseny", czyli skupia się na pytaniu "kto zabił?", zupełnie ignorując kwestię "dlaczego to zrobił?". W "Ofierze..." motywacja mordercy została wyjaśniona pokrótce i uzasadniona jego narcyzmem i psychopatycznymi skłonnościami (wypadło to niezbyt zresztą przekonująco), w "Głowie..." autorka niestety także poszła na skróty i skorzystała z tego chwytu, zapominając, że dla wielu czytelników ponanie i zrozumienie motywacji mordercy jest równie interesujące, jak poznanie jego tożsamości, a zaserwowanie im odpowiedzi w stylu "zabijałem, bo tak chcę i już" owocuje rozczarowaniem, które może skutecznie zniechęcić do sięgnięcia po kolejny tom przygód Ybla.

Reasumując – Guzowska za drugim podejściem okazała się znacznie przyjemniejsza i łatwiej strawna niż za pierwszym, serwując mi kilka przyjemnych zaskoczeń, co nie było łatwe, ponieważ po rozczarowaniu jej pierwszą książką trochę się uprzedziłam. Na szczęście w porównaniu z debiutem, "Głowa Niobe" jest znacznie dojrzalsza, lepiej skonstruowana i precyzyjna, wyeliminowano z niej to, co najbardziej drażniło i uwierało. Nadal niestety kuleje to, co w kryminale powinno być na pierwszym miejscu – właśnie kryminał, zagadka, tajemnica. Niemniej postęp widać, co dobrze rokuje podejściu do trzeciej części przygód naszego jakże uroczego ulubieńca kobiet. Podobno omne trinum perfectum, przekonamy się.

/Alicja

niedziela, 14 czerwca 2015

Z życia księgarki - nagły szał, który dobrze znamy

- Dzień dobry, macie może trzecią część Wiedźmina? - dziewczyna wleciała do księgarni zdyszana, jakby ostatni egzemplarz miał przedostać się przez magiczny portal i już nigdy nie wrócić do tego świata.
- Dzień dobry, już patrzymy... - odpowiadamy ze stoickim spokojem. - Będzie na piątek! Może być?
- Tak, super! do jutra pewnie nie skończy czytać. Bo wiecie, mój chłopak zaczął czytać. Jestem taka szczęśliwa, całą serię mu kupię, byleby czytał! - w oczach pojawia się iskierka radosnego szaleństwa, które często rozpoznajemy u siebie – to pragnienie stosu książek. - Bo wieczorami, kiedy ja czytałam, on się nudził. A teraz CZYTA, CZYTA, CZYTA! Koniecznie musi, to cudowne, nie może przestać!

/Olga

Marta Guzowska, Ofiara Polikseny, W.A.B.

Polski kryminał od ładnych kilku lat świętuje swój renesans. Miłoszewski, Bonda, Jodełka, Chmielarz, Ćwirlej, Rudnicka – nieboskłon polskich kryminalistów rozbłyska coraz większą ilością gwiazd, które nie dość, że zdobywają uznanie czytelników (niekiedy na tyle, że są w stanie utrzymać się z pisania, co w dzisiejszych czasach należy do nie lada wyczynów), to dodatkowo bywają fetowane w mediach, także tych związanych z literaturą powszechnie uważaną za wyższą, co wydawać się może dziwne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż kryminał ogólnie uważany jest za gatunek interesujący i lubiany, acz stosunkowo mało szlachetny. A niesłusznie, ponieważ gartunek ten jest o wiele bardziej skomplikowany i bogaty, niż przeciętny czytający mógłby sądzić, utożsamiając pojęcie "kryminał" z jedną czy dwiema znanymi mu powieściami Agathy Christie. Kryminały dawno już bowiem nie traktują wyłącznie o rozwiązywaniu takich czy innych zagadek, porusza się w nich o wiele więcej problemów, od zagadnień natury politycznej czy społecznej po eksplorację najbardziej zawiłych i odstraszających zakątków ludzkiej psychiki. Kryminał to zresztą tworzywo niezwykle plastyczne, chętnie i łatwo łączy się z innymi gatunkami, w dowolnych proporcjach. "Ofiara Polikseny" reprezentuje połączenie gatunków, które na mapie rodzimego kryminału nadal ukrywają się pod białymi plamami – kryminału archeologicznego i antropologicznego. Niekwestionowaną królową tego gatunku pozostaje Kathy Reichs, autorka cyklu książek o antropolog sądowej dr Temperance Brennan (nie-czytelnik może ją znać lepiej z telewizyjnego serialu "Kości"), niemniej nie brakuje i innych autorów, całkiem udatnie łączących naukę o przeszłości z teraźniejszością. Czy Marta Guzowska znajdzie się w ich gronie?

No cóż... ale może najpierw parę słów o treści. Oto Mario Ybl, profesor antropologii i wybitny specjalista w swoim fachu, pracuje na wykopaliskach w Turcji. Tam właśnie Arnold Schliemann odkrył Troję, ryjąc tym samym złotymi zgłoskami swoje nazwisko na kamieniu Historii i wywołując wybuch zainteresowania archeologią. Od tamtego czasu upłynęło jednak sporo wody w rzekach, czasy się zmieniły, ludzie i podejście do do czcigodnej królowej nauk spod znaku łopatki i szpachelki również. O pieniądze na prowadzenie wykopalisk trzeba zabiegać z uszami położonymi na płask, lokalne władze ponad ratowanie szczątków przedkładają interesy deweloperów, nikt nie wierzy w spektakularne odkrycia, może poza Polą Mor, nie-do-końca-byłą ukochaną Maria, którą ten stracił (na własne życzenie zresztą). I nagle w sam środek sennej, zlepionej potem i wypełnionej katalogowaniem codzienności uderza grom – w jednym z wykopów znaleziony zostaje zupełnie niepasujący do tego miejsca szkielet. Co więcej, zachodzi podejrzenie, że mógł on należeć do mitycznej Polikseny, jednej z córek króla Parysa, zamordowanej po zdobyciu Troi przez Neoptolemosa. Sytuacja wokół wykopalisk staje się jednak dziwnie niejasna – podejście oficjeli do sensacyjnego odkrycia jest co najmniej dziwnie chłodne, dookoła Poli zaczyna niespodziewanie kręcić się modelowo przystojny milioner, Howard Griffin (którego Mario oczywiście nie cierpi z przyczyn czysto obiektywnych), a do tego jedna z uczestniczek prac zostaje znaleziona martwa...

Brzmi rewelacyjnie, prawda? Jak zapowiedź doskonałej książki!..
...którą "Ofiara Polikseny" niestety nie jest. Dlaczego? O sukcesie książki decyduje zazwyczaj połączenie fabuły, bohatera i tego czegoś, co wyróżnia ją spomiędzy setek innych. Tutaj mamy wprawdzie to coś (mało poruszany w polskiej literaturze kryminalnej temat), ale jednocześnie mamy fabułę, która momentami rozmywa się jak roztopiona tureckim słońcem i zwyczajnie nuży, sprawiając wrażenie, jakby autorka nie potrafiła sobie poradzić z płynnym przenoszeniem środka ciężkości z wątku na wątek – pisze o wszystkim i o niczym, w dodatku w sposób zupełnie pozbawiony przysłowiowej ikry. Obiecujące wątki społeczno-obyczajowe w pewnym momencie rozpływają się, sprawiając wrażenie doczepionych na siłę, a problemy osobiste bohaterów są przedstawione tak chaotycznie, że momentami mamy wrażenie, iż oglądamy terenową i bardziej spoconą wersję "Mody na sukces", chociaż całość ma raczej dynamikę akcji porównywalną z niektórymi odcinkami "Klanu". Jest jeszcze zupełnie niemal nie wykorzystana kwestia związana z problemami środowiska akademickiego, która sama w sobie jest wprawdzie dość nudna, ale odpowiednio przedstawiona mogła dodać całości specyficznego smaczku (bo może i biurokracja, ale każdy, kto doświadczył w życiu radości papierologii przepisowo-stosowanej natychmiast odczułby empatię), niestety, autorka zamiast wydobyć z niej iskry, skupiła się głównie na nudzie, w dodatku posługując się schematami.

Potencjał kryła też w sobie postać głównego bohatera. Specjalista światowej klasy w swoim fachu, cyniczny, buntowniczy, przepełniony ironią, za nic mający konwenanse, w dodatku trapiony dolegliwością, która sprawia, że czasem trzeba się nim zaopiekować i mu pomóc – idealny materiał na bohatera doskonałego, z którym mężczyźni mogliby chcieć się utożsamiać, a kobiety romansować. Wybór pozornie doskonały, bohater jednoznacznie pozytywny byłby wszak nudny i nierzeczywisty, poza tym ludzie z niedoskonałościami stanowią znacznie wdzięczniejsze tworzywo pisarskie i w zdecydowanej większości kryminałów współczesnych dba się o to, aby główny protagonista miał jedno czy dwa pęknięcia na charakterze, aby czytelnikowi łatwiej było ulokować go w swojej własnej codzienności. Co więc nie powiodło się tutaj? Autorka zwyczajnie przeszarżowała – Mario Ybl miał być co najmniej Byronem, a jest irytującym skurwielem, zachowującym się w sposób przypominający raczej rozhisteryzowanego nastolatka niż dorosłego mężczyznę. Zwyczajnie brakuje mu tego czegoś, co sprawiłoby, że chciałoby się mu kibicować. Więcej, momentami doskonale rozumiemy Polę, która zostawiła Maria właśnie ze względu na jego charakter i zachowanie, bo samemu miałoby się ochotę wyrzucić go z helikoptera na pustyni w środku nocy, koniecznie podczas nowiu.

Podsumowując? Nawiązując do tytułu, poza Polikseną mamy tu drugą ofiarę – czytelnika. Książka jest zwyczajnie słaba i rozczarowująca, co irytuje i budzi frustrację tym bardziej, że doskonała znajomość środowiska i jego specyfiki, a także realiów pracy archeologicznej w terenie jest ogromnym plusem autorki i całośc mogłaby być pozycją o wiele lepszą. Irytuje lekceważące podejście do czytelnika, który nie ma w małym palcu omawianych często kwestii anatomicznych (rzucane nazwami łacińskimi i brak wyjaśnień, których części szkieletu dotyczą przy jednoczesnym szczegółowym omawianiu kwestii o wiele bardziej dla laika zrozumiałych). Do tego dochodzi brak płynności w prowadzeniu i splataniu poszczególnych wątków, a na deser beznadziejny finał – i przepis na czytelniczą katastrofę gotowy. Smutne, tym bardziej, że mogliśmy dostać zwartą, pełnokrwistą, interesującą i wielowątkową opowieść, dostaliśmy rozmemłaną papkę bez ładu i składu, z jednym dobrym fragmentem, który zresztą zaraz przytoczę:

"Zawsze myślałem, że do stworzenia czegoś takiego potrzeba nie zygoty, ale Photoshopa"
refleksja Mario Ybla na temat nieprzeciętnej urody jednego z bohaterów powieści

I to by było na tyle, po resztę sięgać Państwo absolutnie nie muszą.


/Alicja

sobota, 13 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

Tymek, lat cztery, fan Świnki Peppy. Zazwyczaj zaglądał z Mamą i Tatą, od dwóch miesięcy także z małą siostrzyczką, ale dziś pojawił się sam. Jak zwykle dostał do przejrzenia całe zapasy Peppy, wybrał jedną książeczkę i położył ją obok kasy. Tym razem jednak nie popędził po rodziców, tylko z poważną miną wyciągnął z kieszeni nieco zmięte dziesięć złotych. Pierwszy zupełnie samodzielny zakup, to nie byle co... Skasowałam książeczkę, wydrukowałam paragon, odliczyłam resztę, podałam. Tymek przejrzał monety, schował je pieczołowicie do kieszeni, sprawdził, czy w siatce jest paragon i wyprostował się dumnie.
- Pełna profeska! - mruknął pod nosem.

/Alicja

piątek, 12 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Miałam kiedyś taką przygodę, pani Alicjo, podczas jednej sprawy w sądzie na Młyńskiej... Te sprawy zawsze miały miejsce w sali pod samym dachem praktycznie, klimatyzacji tam nie było, a był środek lata i duszno strasznie, więc zostało otwarte okno, takie skośne - i nagle przez to okno wleciał gołąb. Nikt nie umiał go złapać, więc on tak sobie latał i latał, i wyobrazi sobie pani, że w pewnym momencie, bo na stole sędziowskim są zawsze ułożone akta, to pani zapewne wie, że stoją przed nami takie rzędy tomów, i tenże gołąb w pewnym momencie usiadł na tych aktach i byłam absolutnie przerażona, że on mi te akta, wie pani... że on mi je zbeszcześci!

/Alicja

Z życia księgarki - jak być księżniczką

Raz słońce, raz burza... chętnie zrzuciłabym odpowiedzialność za pracę mojego mózgu w dniu dzisiejszym na pogodę (ale to niestety tylko moja chaotyczna natura):

- A chce pani drobne?
- Tak, poproszę, brakuje mi dzisiaj dwórek.

/Olga

Joanne Harris, Błękitnooki chłopiec, Prószyński i S-ka

Była sobie pewna pani, która pisała książki. Były to książki o bardzo zróżnicowanej tematyce, od słodkich i miękkich niczym pianki marshmallow po ostre i gorzkie jak żyletki powleczone lakierem przeciw obgryzaniu paznokci, niemniej wszystkie na tyle dobre, że jedną z nich zekranizowano – głównych bohaterów zagrali tam śliczna Juliette Binoche i przystojny Johnny Depp. Całość nosiła tytuł "Czekolada" i spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem, bo jak wiadomo, czekolada i miłość pasują do siebie w niemal wszystkich konfiguracjach. I była też dziewczyna, której oczy miały przepiękny kolor najszlachetniejszej czekolady mlecznej, takiej ze złocistymi okruszkami karmelu i ciemniejszymi pasmami kakao tu i ówdzie, i ta właśnie dziewczyna wybrała się któregoś dnia ze swoją karłowatą grubą łysiejącą towarzyszką do taniej książki i choć filmu nie widziała, a zatem nazwisko autorki nic jej nie mówiło, zainteresowała ją okładka: jasnobłękitna, z pokraczną chłopięcą postacią w centrum. Jej karłowatej grubej łysiejącej towarzyszce okładka wydała się wyjątkowo szpetna, a nazwisko autorki kojarzyło zbyt słodko, ale dla świętego spokoju przekartkowała całość, bo dziewczyna o czekoladowych oczach potrafiła być w wielu kwestiach dość stanowcza. I jak się okazało, tym razem zupełnie zasadnie i zasłużenie.

Głównym bohaterem i narratorem książki jest B.B, czterdziestoletni mężczyzna, mieszkający z matką. Miał dwóch braci, jednak obaj zginęli, B.B ma zatem tylko matkę, a raczej to ona ma jego, ponieważ jest stroną wyraźnie dominującą, czego nie waha się udowodnić, czasem w sposób bardzo brutalny. Syn skrycie marzy o ucieczce, ale jest jej zupełnie podporządkowany, starając się sprostać jej wizerunkowi siebie, a wszystkie frustracje wyładowuje w sieci, gdzie na założonej przez siebie stronie Niegrzecznichlopcyrzadza.com prowadzi bloga, karmiąc grupę internetowych znajomych swoimi wysmakowanymi opowieściami na temat losów Glorii Winter i jej trzech synów, którym we wczesnym dzieciństwie przypisała po jednym kolorze, za jednym zamachem ułatwiając tym sobie pranie i determinując charaktery chłopców. Czarny, brązowy i błękit, mrok, nijakość i niewinność. Dwaj zginęli, jeden przeżył – i czyżby to właśnie on walnie przyłożył rękę do śmierci pozostałych?.. B.B w swoich notatkach szczególnie dużo miejsca poświęca najmłodszemu z chłopców, błękitnookiemu ulubieńcowi matki, obdarzonemu, jak się okazuje, wyjątkowym darem, synestezją, możliwością sensualnego odczuwania słów, przypisywania im zapachów i smaków. Poznajemy także całą galerię bohaterów drugoplanowych, złożonych z przedstawicieli małomiasteczkowej społeczności – tu najważniejsza jest Emily White, niewidome cudowne dziecko, oraz tajemnicza Albertyna w czerwonym płaszczu, była dziewczyna brata w czerni (która zresztą w pewnym momencie staje się współnarratorką książki). B.B snuje swoją opowieść, mieszając notatki prywatne z publicznymi, przy czym pierwsze niepokojąco mało różnią się od drugich, co ze strony na stronę powoduje u czytelnika większe skonfundowanie, wynikające choćby z niemożności ustalenia, kim właściwie jest autor bloga i które ze snutych przezeń tysięcznych wersji tej samej historii są prawdziwe, ponieważ oznaczenie notatki statusem "prywatny" bynajmniej nie zapewnia nam jego szczerości - tak często zdarzało mu się włamywać na cudze blogi, czy jest więc w stanie czuć się na tyle bezpiecznym, by odsłonić myśli przed sobą samym?.. Śledzimy więc posłusznie historie Nigela, Brendana i Benjamina, poznajemy tragiczne losy doktora Peacocka i Emily, a im bliżej ostatniej strony, tym bardziej zaciera się różnica między rzeczywistością a fikcją, które łączy jedno – przewijające się regularnie opisy nie do końca wiadomo przez kogo właściwie popełnianych morderstw...

Rzeczywistość i fikcja... w ogóle można używać tu tych dwóch pojęć? Bo na dobrą sprawę, czy możemy powiedzieć z ręką na sercu, że zdarza nam się myśleć (a co dopiero mówić czy pisać) samą prawdę? Wszak nawet, kiedy idąc do pracy czy stojąc w kolejce do kasy rozmyślamy nad czymś i odruchowo zaczynamy snuć naszą wewnętrzną narrację, rzadko umiemy być wobec siebie absolutnie szczerzy. Zdarza nam się ulec pokusie, aby coś ubarwić, troszkę podkoloryzować, udramatyzować, czy chociażby oblec w nieco bardziej połyskującą szatę tkaną z metafor, porównań... W którym momencie przestajemy relacjonować rzeczywistość, a zaczynamy snuć opowieść? I skoro nawet sami przed sobą lubimy czasem udawać bardziej interesujących niż jesteśmy, to kto może zaręczyć, że będziemy trzymać się rzeczywistości, kiedy przyjdzie nam bezpiecznie ukryć się za szeregiem liter na ekranie? No właśnie. Dlatego B.B bez skrępowania korzysta z tej tarczy, prowadząc grę zarówno z czytelnikami, jak i samym sobą, a my podążamy za nim, aby co chwila przekonywać się, że kiedy już wydaje nam się, że wszystko sobie poukładaliśmy, najzwyczajniej w świecie daliśmy się wpuścić w maliny. I w żadnym momencie nie możemy być pewni że to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest. Czy kiedy B.B mówi, że jest mordercą, jest nim rzeczywiście, czy tylko chciałby nim być? Czy w entuzjastycznych komentarzach swoich internetowych epigonów widzi podziw dla swojej sprawności pisarskiej czy biegłości zbrodniarza? Częściej przyjmujemy opcję, że to, co czytamy w necie, należy dzielić przez cztery, bo koloryzowanie, zmyślanie, podbudowywanie i przebudowywanie wizerunku samego siebie itede, ale z drugiej strony, bywamy bardziej szczerzy wobec obcych niż wobec siebie, a prawdę nieraz łatwiej przedstawić jako fikcję czy żart, choćby tylko po to, żeby zostawić sobie furtkę, przez którą w razie sytuacji kryzysowej będzie się można wycofać, pomyślała karłowata gruba łysiejąca, naciskając pomarańczowy kwadracik z napisem "Opublikuj". Przez moment ekran komputera odbił jej postać, uciętą w półzbliżeniu – czarny tiszert, brązowe włosy i niebieskie oczy.

/Alicja

czwartek, 11 czerwca 2015

Z życia księgarki

- Dzień dobry, ma pani książkę Ewy Minge? - niska kobieta spojrzała na mnie czujnie spod rozwianej grzywki.
- Niestety nie - chcę mówić dalej, ale przerywa:
- No myślałam, że będziecie jej mieć stosy! Jak to możliwe? Taki sklep* i nie ma? To co, Wy książek nie zamawiacie czy co? - oburzyła się.
- Niestety się skończyła, jutro będzie dostawa - kończę. - Odłożyć dla Pani?
- Tak, ale to skandal, że Wam się skończyła.
- Niestety tak się stało, ale jutro już będzie.
- Bo wie pani, ten mąż Minge to skurczybyk jakich mało. Ona musiała go bardzo kochać, że tak mu się dawała. I dwóch synów ma, najmłodszy miał cztery lata. I on ich zostawił. No z kimś takim się ożenić i zostawić! Jaki ona musi mieć umysł, że jest wszędzie znana, u nas, za granicą! - opowiada o ich życiu mniej więcej dziesięć minut i podsumowuje - Niesamowite, prawda? I ten jej mąż to skurczybyk, prawda?
- Nie wiem, nie znam ich - mówię coraz bardziej przerażona popędliwą ekspresyjnością fanki.
- No ale o nich wszędzie piszą! On jej wiele złego zrobił. Skurczybyk z niego, nie? - wyraźnie oczekuje potwierdzenia swoich słów. Niestety trafia na mój opór. Naprawdę postanawiam jej nie udzielać odpowiedzi ani nie przyznawać jej racji, w końcu rolą księgarki nie jest ocenianie czyjegoś życia.
- Naprawdę nie chcę się wypowiadać na ten temat...
- Eee, pani jest młoda, pani nie zna życia.

/Olga


* Chyba nie ma nic bardziej irytującego niż nazwanie księgarni sklepem.