poniedziałek, 1 czerwca 2015

Z życia księgarza - obrazki słowem malowane

- Cześć. Jesteś wreszcie.
Upiorne Dziecko. Po raz pierwszy od wieków po sakramentalnym powitaniu nie stoi pół godziny w drzwiach, tylko od razu podchodzi. Po raz pierwszy w ogóle już od progu szeroko uśmiecha się na mój widok. Nie po raz pierwszy czuję się nieswojo.
- No, jestem. Co chciało?
- Żebyś była - nie siada na ławeczce, stoi przed biurkiem i świeci. Wielki Boże, ona się naprawdę uśmiecha.
- Dziś Dzień Dziecka i tak pomyślałam, że jak będziesz, to ci to dam - z kieszeni wyciąga trochę już sfatygowane Kinder Country. Unoszę brwi i patrzę na nią ze zdziwieniem, nadal bez uśmiechu. Trochę traci rezon.
- Myślałam, że lubisz, kiedyś miałaś papierek na torbie... - markotnieje trochę.
- Łosiu - mówię czulej nieco - Nie chodzi o to, że nie lubię, tylko o to, że w Dzień Dziecka to raczej ja powinnam mieć coś dla ciebie. To ty jesteś dzieckiem, ja jestem stara. Prezent kompletnie nietrafiony.
- Ale weź! - podchodzi pod samą kasę, dzierżąc przed sobą batonik jak relikwię. Demonstracyjnie wzdycham, sięgam po torbę, otwieram ją, aby schować prezent i w tym momencie z kieszeni z zepsutym zamkiem wypada mi obiad dla niemowląt "Bobovita i przyjaciele"*. Upiorne patrzy na tubkę, patrzy na mnie i znów zaczyna świecić.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka - recytuje z namaszczeniem, jak na przedszkolnej akademii, po czym opiera brodę o blat biurka i patrzy na mnie z czułością. Mamroczę coś pod nosem, chowam jedzenie do torby i patrzę na nie. Nadal świeci. Poddaję się.
- Chodź tu - i wyciągam spod biurka kupione rano truskawki. Upiorne podchodzi, bierze jedną, je. Biorę drugą, jem takoż.

I tym razem nie będzie wstrząsającej puenty, bo w sumie nie ma po co. I tak nic nie przebije truskawek.


/Alicja


* usiłuję schudnąć, a poza tym lepsze to niż chińskie zupki, trochę zrozumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz