sobota, 7 lutego 2015

Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym szkoła zrobi swoje

Jakieś kilka notek temu, na fali prób bycia mądrą i analityczną, porozmyślałam sobie nad rolą rodziców w rozbudzaniu w dzieciach miłości do książek. Wniosek ogólny owych rozmyślań był taki, że dziecko, nawet jeśli przyszło mu dorastać w czasach tabletów i laptopów, można nauczyć miłości do książek, niemniej rodzice będą zmuszeni włożyć w ten proces przynajmniej trochę czasu i wysiłku. To wniosek piękny i budujący, zatem gdzieś musi tkwić haczyk. I tkwi, a jakże. Albowiem niestety, nawet jeśli rodzice zrobią wszystko, co w ich mocy, aby rozbudzić w latorośli miłość do druku i jego pochodnych, dziecko prędzej czy później musi podjąć naukę w odpowiedniej dla swego wieku placówce oświatowej...

...i tu bardzo szybko okazuje się, jak ogromną rolę w kształtowaniu niechęci do czytania odegrać może szkoła i nauczyciele (polski system oświaty to w ogóle temat rzeka, zasługujący na osobne omówienie, jak również na wysłanie w kosmos rakietą dalekiego zasięgu, ale to inna kwestia). Dlaczego? Dlatego, że w polskich szkołach, szczególnie na etapie gimnazjum, nie uczy się języka polskiego. Cóż się zatem robi? Ano proste - przygotowuje do testów, sprawdzianów i matur. Najważniejsze jest wykształcenie w uczniu pewnych umiejętności ("w akapicie ósmym znajdź zdanie, potwierdzające opinię bohatera") oraz wpojenie konkretnych formułek i algorytmów postępowania z tekstem ("zgodnie z kluczem, przy tym wierszu powinniście myśleć tak a tak"). Ginie gdzieś kwestia wrażliwości na jego piękno, subtelność, przesłanie. Nie można się zidentyfikować z bohaterem, wczuć w jego sytuację, zrozumieć go, bo w pewnym momencie przestaje on być istotą ludzką, a staje się zlepkiem charakterystyk, rozprawek, punktów i planów - posługując się metaforą, wygląda to trochę tak, jakby pokazać dzieciom małego puchatego króliczka, powiedzieć, że jest miły, kochany, cieplutki i miękki, lubi się przytulać, umie pocieszyć, gdy ktoś jest smutny, po czym obedrzeć króliczka ze skóry, wypruć zeń flaczki, pociąć na plasterki jego organy, rozrąbać tuszkę i powiedzieć, jaka część do jakiej potrawy się nadaje, a na końcu ometkować i utopić w formalinie... Teksty omawia się maszynowo, w myśl programu, skupiając się głównie na tym, żeby wypełnić wszystkie wymagania i wbić uczniom do głów to, co może znaleźć się na danym egzaminie/sprawdzianie/teście, tym samym uczeń zmuszany jest do przyswajania ogromnej masy wiadomości, zdania sprawozdania ze stopnia przyswojenia, po czym puszczenia ich w niepamięć w mniejszym lub większym stopniu, a nawet jeżeli pojawia się kwestia uczuć, odczuć czy wrażeń, to muszą być one w całości zgodne z oficjalnym modelem. I nie upraszczajmy, nie musi być to wina nauczyciela, który czasami naprawdę bardzo chce zrobić coś innego niż wbić młodzieży wiedzę łopatą, ale nie może. Przeciętny nauczyciel może sobie mieć pasję i ideały, ale jeśli pracuje pod nieustanną presją ze strony rodziców i dyrekcji, dla których liczą się wyłącznie oceny i/albo wyniki w statystykach ("bo pani mu mówiła, że dobrze, a on potem zero za to dostał", "nie wiem, jak pani uczy te klasy, piątki i szóstki mają, a wynik najgorszy w mieście, niech pani pomyśli, czy pani się w ogóle do tego zawodu nadaje"), to leży. W dodatku program trzeba zrealizować, wszystko musi być omówione, na tę lekturę cztery lekcje, a na tamtą dwie, nieważne, że akurat ta druga wzbudziła większe zainteresowanie, bo przecież tematy w dzienniku muszą się zgadzać, a teraz powinien być omówiony wiersz, jak przyjdzie kontrola i sprawdzą dzienniki, to nikogo nie obejdzie, że klasa chciała więcej, ja muszę pędzić dalej... Nie ma miejsca na ukazanie młodym ludziom piękna tekstu, na wskazanie rozmaitych tropów, podtekstów, na rozmowę o uczuciach, jakie tekst budzi... Osobną kwestią jest oczywiście dobór lektur szkolnych, czyli odwieczna bolączka, jak zbilansować tradycję z nowoczesnością. Operacji na kanonie dokonuje się praktycznie non stop, stając na głowie, żeby uczniowie nieco tej klasyki łyknęli, a jednocześnie mieli do czynienia z tekstami trochę im bliższymi, zarówno chronologicznie, jak i światopoglądowo, nadal jednak efekt bliższy jest stworowi doktora Frankensteina niż ideałowi, a uczniowie ze średnio już dla nich zrozumiałymi realiami niektórych lektur radzą sobie jak mogą, w wyniku czego można się dowiedzieć na przykład, że Stasia i Nel porwali talibowie, Mahdi to był taki jakby Osama, a dzieci z Bullerbyn używały sznurków i pudełek zamiast komórek, bo to Szwecja, a oni tam lubią retro.

...a najsmutniejsze jest to, że młodzież szkolna, wbrew pozorom, chce czytać. Kiedyś jedna z uczonych przeze mnie klas* wyszła z inicjatywą, żeby na lekcjach omówić "My, dzieci z dworca ZOO". Zaoferowali się, że porozmawiają z rodzicami, przyniosą stosowne zgody, przeczytają, przygotują się, przyniosą listę interesujących ich zagadnień, bardzo im zależało. Wielka była moja radość, tym bardziej, iż rzecz miała miejsce w gimnazjum, gdzie jak ogólnie wiadomo, uczniowie są leniwi, ogłupiali, zaćpani, pijani i na nic poza seksem nie mają ochoty**. Udałam się zatem po stosowne zezwolenie odgórne - i co? I nic, albowiem pani wicedyrektor oznajmiła, że takich książek nie można omawiać, bo to niebezpieczne, niewychowawcze, a dzieci mogą się zafascynować narkotykami. Ja umarłam, klasa się zniechęciła i tyle w temacie szkolnego rozbudzania w młodzieży zapału do własnych odkryć lekturowych.

/Alicja


* taaak, na krętej drodze mego życia otarłam się również o pracę w szkole.
** na wypadek, gdyby ktoś nie pojął – to była ironia. Krwawa. Uczyłam trzy wspaniałe klasy z jednego rocznika, przeżyliśmy razem prawie całe gimnazjum, nieraz próbowaliśmy się nawzajem pozabijać, ale kochałam je jak lwica młode i złego słowa o nich powiedzieć nie dam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz