niedziela, 8 marca 2015

Strefa zapomnienia: rok 1981, Anatol Ulman, Obsesyjne opowiadania bez motywacji, wyd.PW Iskry

Nie jestem dobra w pisaniu o książkach, które coś dla mnie znaczą. To tak samo trudne, jak pisanie o osobie, którą się kocha – przy zaletach rozwodzimy się do tego stopnia, że czytelnicy usypiają bądź nabierają wstrętu do wciskanej im projekcji cnót wszelakich, natomiast co do wad, to nawet jeśli niechętnie je zauważamy, miłość sprawia, że w jakiś cudowny sposób stają się kompatybilne z naszym poczuciem prawidłowości, idealnie dopełniając całości cudu, który jakimś dziwnym trafem pojąć możemy tylko my, zakochani... Natura ludzka przekorną jest i zbyt nachalnego zachwalania nie lubi, rozpływając się więc w zachwytach możemy oddać ulubionemu tytułowi czy autorowi niedźwiedzią przysługę. W dodatku (prawie) wszystko, co napiszemy, wydaje się nam nie dość dobre, nieadekwatne... ale do rzeczy*.

Zdarzają się czasem sytuacje, kiedy wbrew prawom rozsądku i logiki kupujecie książkę, bo po prostu wewnętrzny głos mówi wam, że tak trzeba, nawet jeśli pobieżne posmakowanie tekstu nie pozostawia po sobie nawet iskierki. Zdarzają się jednak także sytuacje takie, kiedy podczas sięgnięcia po dany tytuł nic w was nie krzyczy "BIERZ JĄ", panuje cisza, świerszcze cykają, a kłęby kurzu latają po prerii, nie spodziewając się zatem niczego spektakularnego przerzucacie kartki, zahaczacie wzrokiem o wybrane zdanie – i trafia was piorun, pożar, wybuch, trzęsienie ziemi. To jest TO, banalna zgodność literackich feromonów, które u innych być może w ogóle nie będą miały siły oddziaływania, ale u was trafiają idealnie we wszystkie możliwe punkty. Mnie zdarzyło się to podczas plądrowania starych kartonów z książkami z młodości rodziców. Mała, cienka, ceglastoczerwona książeczka, z dziwną grafiką na okładce. Papier już porządnie zżółkły, z rodzaju tego, który w odrobinie wody natychmiast się rozpuszcza. Dziwny tytuł. Banalna ciekawość – i szok. Szesnaście opowiadań, po kilka – kilkanaście stron każde. Z tomikami opowiadań jest tak, że trudno utrzymać równy poziom wszystkich i nie inaczej jest tutaj, taka na przykład Bardzo długa kobieta dłuży się rzeczywiście bardzo, a To, co zobaczył w wodzie spływa z pamięci równie łatwo jak tytułowa ciecz, reszta jednak... ugh. Proza Ulmana była dla mnie szokiem. Jak można połączyć ze sobą zupełnie różne historie, rozgrywające się w epokach przedzielonych setkami lat, będące udziałem osób, którzy nie mają praktycznie żadnych punktów wspólnych? Można. Można przemieszać współczesną sobie teraźniejszość bohaterów z historią i literaturą, można splatać dzieje ludzi i przedmiotów, tworząc finalnie spójną i idealnie zazębiającą się całość z elementów, które pozornie nie mają prawa współistnieć. W opisywanym przez autora świecie wydarzenia surrealistyczne i groteskowe, zupełnie filmowe i niemożliwe w PRLowskiej rzeczywistości, stają się nagle realne i racjonalne – to magia. I język. Ulman genialnie posługuje się językiem, daje mu się prowadzić, jednocześnie ani na chwilę nie tracąc kontroli, beztrosko utykając wśród zdań prawdziwe perełki. Ma cudowny styl, w idealnych proporcjach czuły i sarkastyczny, można go czytać wielokrotnie i za każdym razem zdania smakują równie świeżo, dobrze, mocno. Gdybym mogła wybierać, to nie chciałabym pisać jak Bator, nie chciałabym pisać jak Karpowicz, nie chciałabym pisać nawet jak Tokarczuk – chciałabym pisać jak Ulman.


/Alicja


* w sumie te rozważania wcale nie były aż tak od rzeczy, miłość i sztuka mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Dobra książka, film, muzyka – wszystkie mogą wprawić człowieka w stan niemal idealnie tożsamy z zakochaniem

1 komentarz: