wtorek, 17 marca 2015

Nazwali mnie twórcą kryminału neomilicyjnego - wywiad z Ryszardem Ćwirlejem

BzK: Akcja pana książek toczy się w Poznaniu i dla młodych czytelników to wabik – idą ulicą, trzymają książkę w ręce, czytają i mogą sobie porównywać, jak to jest opisane i jak to wygląda w rzeczywistości. Pan się stara, że tak powiem, z linijką, z przewodnikiem, ze zdjęciami trzymać się szczegółów?

RĆ: Nie. To raczej na takiej zasadzie pokazuje leżącą na biurku mapę Poznania To jest mapa z lat trzydziestych. Mam też bilet z lat 70. Pamiętacie panie takie? To był karnet dziesięcioprzejazdowy, przeciągało się wajchą i on robił dziurkę... Jeśli chodzi o wiarygodność, ja ten Poznań dosyć dobrze pamiętam. To jest miasto, jakim je poznawałem, gdy miałem 20 lat, gdy przyjechałem na studia, bo nie jestem Poznaniakiem z urodzenia, pochodzę z Piły, ale mam rodzinę w okolicach, więc w środowisku, także gwarowym, bez żadnego problemu się odnalazłem. Poznań lat 80. codziennie przemierzałem, nie tak jak teraz, kiedy się tylko przemyka i widzi tylko niektóre fragmenty miasta z perspektywy szyb samochodu. Wtedy trzeba było chodzić pieszo i poznawać różne zakątki, zakamarki, które mogły dostarczyć młodemu człowiekowi rozrywek. Dzisiaj można iść do kina, do pubu, jeśli ma się ochotę na godziwą rozrywkę, a wtedy jedyną rozrywką, jaką oferowało miasto, były kina z filmami radzieckimi czy enerdowskimi, ewentualnie piwiarnie, w których można było wypić piwo, ale niekoniecznie iść z dziewczyną. Nie było tak jak teraz, że do jednego pubu przychodzą intelektualiści z Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa, a w drugim się bawią inni... Kiedyś piwo było takim dostarczycielem rozrywki, które traktowało społeczeństwo w sposób egalitarny, czyli jeśli gdzieś było piwo, to pili je wszyscy i można było zobaczyć, że przy jednym stoliku siedział profesor ekonomii, a przy drugim człowiek, który wyszedł właśnie z więzienia na Młyńskiej. Społeczeństwo było wtedy bardzo zhomogenizowane, stąd jeśli ktoś był wnikliwym obserwatorem i jeszcze miał dobrą pamięć, mógł wiele ciekawych informacji uzyskać. A ja byłem studentem socjologii w tym czasie, uczyłem się przeprowadzać ankiety, rozmawiać z ludźmi i myślę, że to wiele dało. Ten Poznań tkwi we mnie do dziś i dlatego łatwo mi go opisywać. Sprawdzam tylko nazwy ulic, pozmieniały się troszeczkę i nie wszystkie pamiętam... jeszcze w tym PRL-u tkwię chyba dość głęboko, bo zdarza mi się wejść na ulicę Czerwonej Armii, a nie Świętego Marcina. To jest już zupełnie inne miasto, inna rzeczywistość, której ja tak naprawdę nie poznaję, bo za mało chodzę po mieście - wracam do domu, jadę do pracy i tego nowego Poznania tak naprawdę nie widzę. Stąd trudność w przejściu na inny poziom obserwacji, trudność w wejściu w specyfikę lat dzisiejszych i napisaniu kryminału z tego...

BzK: Więc nie kusiło Pana nigdy, by wyjść z tego PRLu i bardziej się „uwspółcześnić”?

RĆ: ...niemniej skończyłem właśnie kryminał, którego akcja się dzieje w 2012 roku. Wy jesteście pierwszymi osobami, którym mogę to oficjalnie powiedzieć, bo tekst już poszedł do redakcji w zeszłym tygodniu, także na przełomie czerwca ukaże się książka zatytułowana Jedyne wyjście - akcja dzieje się na krótko przed Euro 2012. Wszystko odbywa się w Poznaniu i pod Poznaniem.

BzK: Pisząc ją konsultował się pan ze znajomymi policjantami?

RĆ: Oczywiście. Mam zaprzyjaźnionych i policjantów, i milicjantów, rzeczy związane z funkcjonowaniem wydziałów śledczych i wydziałów kryminalnych były od początku do końca konsultowane. Ostatnią książkę czyta mój przyjaciel, policjant właśnie, i on ma mi powiedzieć, gdyby pojawiły się tam jakieś idiotyzmy związane z procedurami, żeby nie popełnić jakiejś głupiej skuchy.

BzK: Jakiś czas temu rozmawiałam z autorem, który wprawdzie zajmuje się bardziej literaturą faktu, ale też prowadził warsztaty z pisania kryminałów – zadaliśmy mu pytanie o realia, na ile wiernie trzeba się ich trzymać. Wiadomo, że dla młodego człowieka, który chciałby coś zacząć pisać, to duży problem, bo wejdzie z ulicy do komisariatu i nie powie „Dzień dobry, ja piszę kryminał, proszę mi powiedzieć, jak to wszystko wygląda”... Tenże pan powiedział, że wystarczy trzymać się tych realiów z grubsza, a w ogóle najlepiej zrobić bohaterem kogoś, kto z tą policją ma tyle wspólnego, ile my.

RĆ: To jest najprostszy zabieg i w ten sposób można postępować, natomiast myślę, że realia policyjne czy milicyjne nie są trudne do ogarnięcia dla jakiegokolwiek młodego człowieka, który zaczyna się parać pisarstwem, trzeba tylko troszeczkę na ten temat poczytać – takimi książkami są na przykład dobre kryminały, polskie kryminały, w których te rzeczy są zawarte. Jeśli ktoś odwalił kawał dobrej roboty, to po co wyważać otwarte drzwi? Można po prostu, będąc uważnym obserwatorem, takich rzeczy nauczyć się czytając. Lata 80. dla mnie to też było zetknięcie z taką terra incognita, jeśli chodzi o sposób pracy milicji obywatelskiej, ale czytałem książki na ten temat, oglądałem filmy. Doskonałym przykładem jest polski serial 07 zgłoś się, to stamtąd zaczerpnąłem wiele wiadomości na ten temat: jak porozumiewają się milicjanci, jak rozmawiają ze sobą, jak się komunikują. Wystarczy takie rzeczy zapamiętywać i wykorzystywać.

BzK: A jakich konkretnych autorów by Pan polecił, jeśli chodzi o takie otrzaskanie się od strony informacyjnej?

RĆ: Na przykład kryminały Krajowej Agencji Wydawniczej – Zygmunt Zeydler-Zborowski, Helena Sekuła (która pracowała w Komendzie Stołecznej Milicji Obywatelskiej). Ludzie w tamtych czasach pisali kryminały pod pseudonimem, wstydząc się tego, co tam w nich jest zawarte, niemniej zdarzają się tam całkiem udane intrygi kryminalne i opisy pracy milicji obywatelskiej. Oczywiście one są wyidealizowane, bo ten kryminał miał zupełnie inne zadanie niż te dzisiejsze... Te dzisiejsze mają bawić czytelników, wciągać i powodować, że ludzie będą przez kilka godzin mogli się oderwać od codzienności i zanurzyć się w tej rzeczywistości peerelowskiej, a później wyskoczyć z niej, otrząsnąć się i powiedzieć „fajnie, że jestem w zupełnie innym miejscu”. Natomiast tamte miały mieć walor edukacyjny. Miały pokazywać, jaka wspaniała i mądra jest milicja obywatelska, ta, która stoi na straży porządku publicznego i przeprowadza staruszki przez jezdnie...

BzK: Przestępca był zazwyczaj połączony ze zgniłym Zachodem....

RĆ: Tak, a zbrodnia zawsze ukarana i to było najważniejsze, takie moralizatorskie przesłanie... Przy okazji, nie wiem, czy panie wiecie, ale jaki był nakład tego kryminału? Jak Wam się wydaje?

BzK: Chyba około 200 tysięcy?

RĆ: sięga po jedną z książek Hmm.... tu akurat nie ma informacji, ale to było około 100-150 tysięcy, więc jeśli ktoś popełnił taki kryminał, to miał za co żyć przynajmniej przez rok. To były wysokie nakłady... Czasem chodzę do tego antykwariatu na Matejki i tam, w kartonie na podłodze, leżą całe sterty tych kryminałów. Zdarzają się tam perełki! Miały aspekt moralizatorski, ale warto szukać informacji w tamtych książkach, jeśli ktoś chce się PRL-em zająć. Nie za bardzo to ludziom wychodzi... mówię o moich kolegach i koleżankach pisarzach, niewielu chce się zabrać za czasy Polski Ludowej. Nie wiem, dlaczego.

BzK: Może dlatego, że ludzie nadal mają trochę problemów z tamtą epoką i nie bardzo wiedzą, od której strony ugryźć temat? I jak te służby właściwie pokazać?..

RĆ: Możliwe... Tak jak powiedziałem, w książkach to była milicja obywatelska, która pomaga, a w tym czasie można było wyjść na miasto i dostać po łbie za to, że się przechodziło źle przez jezdnię. Wszyscy wiedzieli, jak się zachowują, w jaki brutalny, wulgarny sposób odnoszą się do ludzi. Była to służba, która miała bardzo negatywne konotacje w społeczeństwie, dlatego trzeba było coś zrobić. Stąd te kryminały i te komiksy, na przykład o przystojnym kapitanie Żbiku, który rozplątuje najbardziej zawiłe kryminalne zagadki i walczy na przykład z szajką niemiecką.

BzK: I jest Pan póki co jest jedynym przedstawicielem tego nurtu... Można znaleźć już mnóstwo książek kryminalnych, których akcja toczy się w czasach przedwojennych, międzywojennych, natomiast właśnie peerelowskich jest bardzo mało.

RĆ: Nie ma w ogóle. Jest jeszcze jeden autor w Warszawie.

BzK: I jeszcze Chmielewska, ale u niej to było takie bardziej... zresztą Pan zna specyfikę jej twórczości.

RĆ: Tak, rozumiem. Nie wiem, na czym to polega... Przecież ten PRL jest na wyciągnięcie ręki, tylko ludziom może się wydawać, że jest to już tak odległa rzeczywistość. Nie, przepraszam, ona jest tak nieodległa, że nie ma o czym pisać – a tak naprawdę to jest inna epoka. Myślę, że wykonuję taka samą researcherską robotę jak Marek Krajewski dla Wrocławia czy Marcin Wolski w sprawie Lublina. Do pisania o tej epoce trzeba się przygotować, to na pewno. Moje przygotowania polegają na tym, że najpierw, zanim zacznę cokolwiek pisać, to jadę sobie redakcji Głosu Wielkopolskiego, otwieram sobie roczniki gazet z tego okresu, który mnie akurat interesuje, robię zdjęcia – po to, żeby bohaterowie mieli o czym rozmawiać, bo trudno ich umieścić w jakimś miejscu Poznania tak, żeby nie mogli odnosić się do wydarzeń, które dzieją się w ich rzeczywistości. Dlatego ten research jest taki ważny. Jeśli panie pójdą do kawiarni, to o chłopakach można pogadać w każdej epoce, ale o wojnie na Ukrainie na przykład w tym i tylko w tym momencie. Trzeba sobie przypomnieć, co się wtedy działo. Jak na przykład o Zakładzie Repasacji Pończoch w Okrąglaku, gdzie można sobie było napełnić zapalniczkę.

BzK: Gdy czytałam Pańskie książki, to w miarę rozwoju akcji rozwijali się też bohaterowie i wraz z rozwojem akcji poznawaliśmy ich coraz lepiej, nabierali swoich charakterystycznych cech, chociaż na początku wydają się bardzo stereotypowi. Mamy kobiety, mamy mężczyzn, którzy się dzielą na pijaczków, pijaczków-solidarnościowców i pijaczków-milicjantów...

RĆ: No tak, ale niech pani spojrzy na ulicę, świat jest czarno-biały tak naprawdę. Jeśli pani zacznie obserwować ludzi, to sklasyfikuje ich pani na jakiś swój, charakterystyczny dla siebie sposób. Zobaczy pani kilka fajnie ubranych dziewczyn, kilku pijaczków i to będzie ten pierwszy, ogólny obraz. Dopiero jeśli wejdzie się ze sobą w jakieś bliższe relacje, można ugruntować jakąś wiedzę na swój temat – a im dalej wchodzimy w treść, tym więcej szczegółów na swój temat się dowiadujemy, choć tak naprawdę i tak nie poznajemy tego czy innego bohatera do końca. Z każdą sceną musimy mu więc dawać coraz więcej sposobów zachowania, odpowiadania, działania i tak dalej, łącznie ze sposobem picia wódki. To typowo ludzki sposób odnajdywania się między sobą – czyli ja niczego tu nie odkryłem.

BzK: A propos picia wódki – zauważyłyśmy, że butelka się otwiera co mniej więcej trzy strony...

RĆ: Ale tak to było w PRL-u, takie to były czasy... Trudno młodym ludziom to pojąć, ale PRL był państwem pijanym. Tak jak dzisiaj pijanym państwem jest Rosja, tak kiedyś się piło tutaj, w Polsce. Kiedyś istniało pełno powiedzeń związanych z alkoholem, które dzisiaj nie istnieją. Mówiło się, gdy ktoś z kimś coś załatwiał: „To oprzemy sprawę o bufet” albo „Lecisz mi za to pół litra”, czyli krótko mówiąc, „Postawię ci flaszkę i możemy tą sprawę załatwić”. To były normalne powiedzenia z czasów PRL-u, które może gdzieś jeszcze funkcjonują, ale już praktycznie ich nie widać. Wszystko było oparte na alkoholu, ponieważ był czymś w rodzaju waluty wymiennej. Złoty był niewymienialny, nic nie można było za niego dostać – ale za pięć flaszek już było można załatwić sobie talon na pralkę od szefa sklepu „Eldomu”! Nic więc dziwnego, że wszyscy ludzie pili... A co do pijących milicjantów – to była też norma. Wyobraźcie sobie panie,że często na moje spotkania autorskie przychodzą milicjanci. Jak myślicie, ile razy któryś z nich powiedział mi, że przesadziłem z tym alkoholem?

BzK: Pewnie ani razu – i jeszcze stwierdzili, że bywało „lepiej”.

RĆ: Dokładnie tak. Nigdy żaden milicjant z tamtych czasów nie powiedział mi, że to przesada. Któregoś razu napisała do mnie pani, która była córką zastępcy komendanta milicji obywatelskiej w pewnym mieście. Napisała mi tak: „Gdy czytam pana książki, to staje mi przed oczami obraz mojego dzieciństwa i ojca, który codziennie przychodził z pracy pijany. Ojciec siedem razy był na odwyku i w końcu zapił się na śmierć. Ale za każdym razem, kiedy wracał z odwyku, kończyło się to na powitalnym pijaństwie w pracy”. Taka była rzeczywistość. Z alkoholem nie przesadzam.

BzK: Tak było nie tylko w milicji – pamiętam, że jedna z pań, z którą kiedyś pracowałam w szkole, obecnie już w wieku emerytalnym, powiedziała, że w swojej pierwszej pracy w przedszkolu miała dwa pytania na wejście: czy lubi kawę i czy lubi wódkę.

RĆ: Kiedy zaczynałem pracę w latach 90. w telewizji pierwsze, co musiałem zrobić, to kupić pół litra, aby operator zrobił dla mnie dobre zdjęcia. To były jeszcze lata, kiedy PRL mocno tkwił w rzeczywistości telewizyjnej. Teraz jest to niewyobrażalne, żeby ktoś tam pił w czasie pracy. Nawet tutaj myślę, że nie przesadzam, to dodaje takiego waloru humorystycznego, że większość rzeczy załatwia się podczas picia.

BzK: A jak nie pięć flaszek, to pół prosiaka...

RĆ: Tak, tak, pieniądze były nic niewarte. Warte były dolary, które od czasu do czasu ktoś mógł kupić pod Peweksem albo dostać od kogoś z Zachodu. Chociaż nie wiem, czy panie wiecie, ale jeśli miały panie ciocię w Niemczech i ona chciała wysłać do pań marki zachodnioniemieckie, to można je było przesłać w legalny sposób do banku PKO SA na tak zwane konto walutowe (kiedy te pieniądze przychodziły, ono się natychmiast otwierało), ale nie mogłyby panie ich wypłacić, tylko mogły panie dostać zamiast nich bony towarowe PKO. Można było za nie zrobić zakupy w Peweksie albo Baltonie, ale na Zachodzie one były bezużyteczne, czyli państwo po prostu ograbiało swoich obywateli z pieniędzy, które im się słusznie należały. Tak samo było, kiedy się na Zachodzie zarabiało – część zysków się ukrywało, ale część trzeba było wpłacić na to konto. Także to był taki okres, kiedy państwo wyciągało łapę po wszystkie dobra, które były w posiadaniu obywateli.

BzK: PRL był jaki był, ale kiedy czyta się pana książki, to czyta się je z pewną nostalgią. Człowiek momentami stwierdza: no dobra, było strasznie, ale nabiera się, mimo wszystko, sympatii do tych ludzi. Oni piją, robią to, co robią, ale po prostu starają się jakoś funkcjonować.

RĆ: No bo ludzie są tylko ludźmi. Skoro przyszło im żyć w durnym ustroju, to musieli sobie z tym wszechogarniającym idiotyzmem w jakiś sposób radzić. A jak można sobie radzić z głupotą, która otacza nas wszędzie dookoła?

BzK: Można albo płakać, albo się śmiać...

RĆ: ...albo imprezować, spotykać się ze swoimi znajomymi. Te kontakty międzyludzkie były zupełnie inne niż teraz. Jeśli teraz chcemy się spotkać z kimś, to co robimy? Bierzemy komórkę i dzwonimy do tej osoby. Albo – tak jak ja z panią – rozmawiamy na fejsie, albo rozmawiamy telefonicznie i próbujemy się umówić. A wiecie panie, jak się spotykaliśmy wtedy? Po prostu trzeba wstać i pójść do tego kogoś, a wcale nie mieliśmy pewności, czy ta osoba, z którą chcemy się spotkać, jest na miejscu. Gość niespodziewany w domu to była norma. A teraz? Co się dzieje, kiedy ktoś do nas niespodziewanie wejdzie? Po prostu tragedia! Sodoma i Gomora, kataklizm. A kiedyś spotykaliśmy się ze sobą, rozmawialiśmy. Rozmowy były częścią naszego funkcjonowania, ponieważ tylko w ten sposób mogliśmy dowiedzieć się czegoś o świecie. Telewizja nie oferowała nam informacji, zresztą nie mieliśmy informacji w pełnym tego słowa znaczeniu, one były przetworzone, ocenzurowane. Poza tym tyle było programów co kot napłakał. Drugi program zaczynał się o godzinie szesnastej, a pierwszy kończył maksymalnie o drugiej w nocy! Poza tym było parę „rozrywek”, na przykład w postaci kina, które także nie oferowało niczego ciekawego, więc wiedzę o świecie czerpaliśmy z książek i rozmów z koleżankami i kolegami, którym się udało wyjechać na Zachód. Przywozili oni informacje, że ludzie mogą żyć w zupełnie innym świecie, wcale nie na zgniłym Zachodzie, w sposób zły i haniebny, jak nas uczono w szkole. Wcale nie byli wyzyskiwanie przez paskudnych, krwiopijczych kapitalistów, mogli żyć w godnych, kulturalnych warunkach, jeździć dobrymi samochodami, pić dobre piwo, mieszkać w mieszkaniach, które dla nich były przeciętne, ale nam się mogły wydawać luksusowe. Ta wiedza o Zachodzie spowodowała, że nam też się zachciało żyć w takich warunkach. Oczywiście warunki polityczne musiały się zmienić, ale tak naprawdę komuna została rozwalona przez nas wszystkich, ponieważ ludzie doszli do wniosku, że dalej się tak żyć nie da, że chcą żyć inaczej. Historia historią, działaczom Solidarności chwała, ale wszyscy ludzie, którzy tu żyli, chcieli żyć normalnie – i o tych ludziach piszę książki. O ludziach, którzy nie angażowali się w nic, którzy żyli z dnia na dzień i robili coś, żeby im się troszeczkę lepiej żyło.

BzK: PRL-u jako takiego nie pamiętam, bo miałam siedem lat, kiedy były pierwsze wybory, ale kiedy pan opowiada, to mi się przypomina, jak w przedszkolu kleiliśmy chorągiewki na pochód pierwszomajowy. To była taka niesamowita okazja, była wata cukrowa, a później pojawiły się nawet orzeszki ziemne!.. to znaczy nie było ich już po piętnastu minutach, bo się wszyscy rzucili, ale z bratem tak się objedliśmy, że leżeliśmy później przez tydzień... I ludzie, kiedy kupują pana książki, to bardzo często na takiej zasadzie sentymentalnej. „Ojej, ojej, jak to było! Pani już tych czasów nie pamięta, pani to zbyt młoda, ale ja pamiętam...”

RĆ: Tak, ale niech pani zauważy, że pokazuję wszystkie niedostatki. Myślę, że piszę w taki sposób, jakby pisał o nich reporter. Jestem nim zresztą z zawodu, więc dla mnie to jest to taka podróż w czasie, ale opisuję tę rzeczywistość taką, jaką ona była.

BzK: Tak, ludzie pili, ludzie musieli robić, to, tamto, byli jacy byli... Ale tak to jest, że kiedy tekst opuszcza autora, to przestaje być jego i dalej zależy wyłącznie od czytelnika , od jego pamięci – i pomimo tego wszystkiego, o czym pan mówi, ludzie odczuwają do tamtych czasów pewien sentyment.

RĆ: Ludzie tęsknią, ale za staniem w kolejkach czy za tym, ze rodzice musieli mieszkać z dziećmi i wnukami, tęsknią za swoją młodością, za beztroskimi latami, za tym, że człowiek się umawiał z dziewczynami i chodził z nimi po parku za rękę, za pierwszymi wyjazdami w góry w mundurku harcerskim – za tym tęsknimy, to było to, ta przygoda młodości! A starsi ludzie tęsknią jeszcze za czymś innym, za takim poczuciem bezpieczeństwa socjalnego. Mogli być pewni, że niezależnie od tego, co będą robić, to i tak dostaną pensję, nikt ich nie wyrzuci z pracy. Za tą pensję co prawda nic nie można było kupić, ale można było kombinować. Jeśli ktoś miał głowę na karku, to sobie radził – mógł pędzić bimber, za ten bimber mógł kupić na wsi mięso i tak dalej... Ludzie tęsknią za tym bezpieczeństwem, nawet jeśli było złudne. Co z tego, że lekarz mógł nas przyjąć o każdej porze dnia i nocy, jeśli nie mógł nam zaoferować żadnego lekarstwa? Tych drobiazgów nie pamiętamy.

BzK: Gorsze wspomnienia się zacierają?

RĆ: Zawsze pamiętamy, że co roku przysługiwały wczasy pracownicze – ale tego, w jakich warunkach się jechało i czym (gównianym autobusem bez klimatyzacji, w którym wszyscy byli pijani), tego już nie pamiętamy. A na pokój dzisiaj byśmy nawet nie spojrzeli... PRL miał mordę pełną frazesów i tekstów o tym, że wszyscy są równi, wszyscy mają takie same żołądki, ale oferowano nam byle co.
BzK: Teraz mi pan przypomniał film „Wszystko, co kocham”. W dużym skrócie – to opowieść o osiemnastoletnim chłopcu, który grał w zespole punkowym, podkochiwał się w sąsiadce, tracił z koleżanką cnotę na wydmach... Niektórzy ludzie okrutnie szarpali reżysera: skoro to jest miasto, gdzie strzelano do stoczniowców, skoro to jest PRL, w tle rodzi się Solidarność, dlaczego on się skupił na tym, że główny bohater zakłada zespół i przestaje być prawiczkiem? A on powiedział, że właśnie w taki sposób te czasy pamięta.

RĆ: Tak, młodych ludzi praktycznie polityka nie interesowała. Strajki, o ile były, traktowało się jak coś odległego. Człowiek się martwił tym, co włoży do garnka następnego dnia albo jaką kasetę będzie można dostać na Łazarzu. Czy będzie Pink Floyd? Dlatego myślę, że warto pisać o tych czasach, o tym, co wcale nie zostało w zbiorowej pamięci, bo tę definiują historycy i IPN, a ja jestem daleki od tego. Staram się opowiadać o zwykłych, szarych ludziach.

BzK: Dla nastolatków to podróż do czasów młodości ich rodziców.

RĆ: Tak, to też. Ale pewnie też czytają te powieści jak science fiction, bo to jest niewyobrażalne. „Jak to? To on nie mógł, jak chciał do kogoś iść, zadzwonić?” No oczywiście że mógł, ale najpierw musiał znaleźć budkę telefoniczną i mieć pewność, że ten drugi akurat będzie przy telefonie. To już jest niewyobrażalne dla młodych ludzi – jak mogło nie być telefonów komórkowych?

BzK: Niczego nie było, telefonów komórkowych, internetu... Czasem był jeden telefon na cały blok i trzeba było się z sąsiadem umówić, żeby zadzwonić, jeśli była jakaś pilna sprawa.

RĆ: Do moich rodziców przychodzili ludzie. Zamawiali międzymiastowe i czekali przez pół dnia, żeby się dodzwonić do krewnych.

BzK: A żeby zadzwonić do Ameryki? To była operacja wojskowa!

RĆ: W „Czterdziestolatku” jest taka fajna scena, zamawiania błyskawicznej rozmowy do Hajnówki z Warszawy. Dzwoni wieczorem. Ile czekania? Sześć godzin.

BzK: I nie mogło być chwili ciszy! Jeśli jedna osoba szła np. czegoś poszukać, to druga osoba musiała cały czas coś mówić.

RĆ: Mówiła „mówi się, mówi się, mówi się...”, żeby czasem pani z centrali nie doszła do wniosku, że rozmowa dobiegła końca. To były ciekawe czasy. Dlatego dziwię się, że tak mało moich kolegów i koleżanek po piórze bierze się za pisanie o nich.

BzK: Może problem stanowi wyważenie tego wszystkiego? Pan pisze o tym, jak było, że było strasznie i śmiesznie, a inni mogą mieć z tym problem... Bo albo PRL to straszliwa milicja, ZOMO, mnóstwo patosu i grozy, albo tak jak Chmielewska – bardziej w krzywym zwierciadle, wyłapywanie wszystkich absurdów, robienie z tego teatr groteski...

RĆ: Jestem nieodrodnym synem Chmielewskiej – chcę, żeby ludzie się dobrze bawili przy moich książkach. Nie aspiruję do tego, aby być wielkim pisarzem, żeby opowiadać złożone historie, które maja dawać ludziom do myślenia. Ja opowiadam, po prostu, o tej rzeczywistości, którą sam przeżyłem i jeśli udaje mi się spowodować, że czytelnik przeczyta dwie strony i chce mu się otworzyć kolejne, a później mi czytelniczka pisze, że przeze mnie spóźniła się do pracy, bo zaczęła czytać wieczorem, a skończyła o piątej rano – to jestem człowiekiem spełnionym. Zawsze uważałem, że książka, kryminał zwłaszcza, musi być wciągająca.

BzK: Ma pan jakiegoś czytelnika idealnego, o którym pan myśli, kiedy pisze?

RĆ: Nie, ja piszę dla siebie. Ja jestem jedynym czytelnikiem. Pisanie, w moim przypadku, musi sprawiać przyjemność. Ja się dobrze bawię podczas pisania, czasem się sam śmieję, kiedy wymyślę jakąś głupotę, którą zrobi na przykład Teofil Olkiewicz. Jestem z siebie zadowolony – nie mówię o popadaniu w samozachwyt, ale człowiek powinien odczuwać satysfakcję z tego, co robi.

BzK: A co pan myśli o tym, co się teraz dzieje na rynku książki? Na przykład o tym, o co walczy Instytut Książki?

RĆ: Fajnie by było, żeby książki miały jak najniższą cenę, bo wtedy więcej osób będzie mogło po nie sięgać. Stała cena, w postaci piętnastu, dwudziestu złotych – im taniej, tym lepiej. Z tego muszą być zadowoleni i wydawcy, i autorzy i czytelnicy. Im niższa cena – tym więcej jesteśmy w stanie sprzedać.

BzK: Miłoszewski jakiś czas temu, na fali wywiadów popaszportowych, powiedział coś, co autorzy mówią bardzo rzadko. Mianowicie, że on chce być biznesmenem, który na pisaniu zarabia. Jak pan do tego podchodzi?

RĆ: Może gdybym był zmuszony, tak jak Miłoszewski, do tego, żeby pracować tylko i wyłącznie w ten sposób, to bym podchodził do tego biznesowo. Ja traktuję pisanie jak hobby. Pracuję w radiu, natomiast po godzinach piszę. Kiedy wracam do domu, wieczorem zasiadam do pisania. To mój sposób spędzania wolnego czasu.

BzK: Ma pan za plecami książkę Katarzyny Bondy, która wydała jakiś czas temu „Maszynę do pisania”, poradnik dla początkujących pisarzy. Kiedy się go czyta, można się przestraszyć. Bonda twierdzi, że pisanie wymaga dyscypliny, pisać trzeba minimum godzinę dziennie, a do tego trzymać się ściśle wytycznych: rozpisać to, wypunktować tamto...

RĆ: Nigdy nie czytałem tego poradnika... Zastanawiam się, co ja mógłbym powiedzieć młodym ludziom, którzy chcą zacząć pisać. Na pewno kryminał wymaga systematyczności i jakiejś dozy wiedzy, którą się przetworzy na kartach książki. Jest potrzebny research, trzeba określić sobie miejsce akcji, poznać szczegóły, dowiedzieć się, co w tym czasie się działo. I tak, konieczna jest codzienna orka. Nie wiem, jak to bywa u innych, ale u mnie to są dwie godzinny dziennie. Po dwóch, trzech dniach niepisania trzeba sobie wszystko przypominać, bo wiele rzeczy wtedy ucieka. Niekiedy zdarza się, że jeśli nie zapiszę sobie, co chcę zrobić dalej, to zapominam. I książka idzie w zupełnie innym kierunku. Dyscyplina powoduje, że idziemy tym torem, który sobie wyznaczyliśmy na początku. Chaos w pracy pisarza-kryminalisty jest niewskazany.

BzK: A jak połączyć systematyczność z tym, żeby pisanie sprawiało przyjemność?

RĆ: Jeśli spontaniczność jest tym, co sprawia przyjemność... ja tam lubię siedzieć przy swoim biurku wieczorem. Jest cisza w domu, słucham sobie Duke'a Ellingtona, on gra w tle, a ja się czuję właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ktoś inny mógłby w tym czasie robić makietę kolejki i też czułby się dobrze. To o to chodzi, żeby znaleźć swój własny świat, w którym chce się funkcjonować. A jeśli sprawia on jeszcze, że z kimś się mogę tym podzielić, to jest sukces. Nie jestem pruskim urzędnikiem, który codziennie męczy się przy biurku nad pustą kartką i mówi „Cholera, co ja napiszę?”. Ja, proszę pań, siadam wieczorem i wiem, ze napiszę dzisiaj pięć stron. I odchodzę od komputera, jak to zrobię. Czasem to godzina, a czasem trzy godziny. Ta spontaniczność jest w pisaniu. Czułyście panie w moich książkach mękę pisarza, któremu zdania się nie składają?

BzK: No właśnie nie, dlatego byłam ciekawa i zapytałam. Czuć, że panu to sprawia przyjemność.

RĆ: Może Kasia jest takim pruskim urzędnikiem... Pokażę paniom, jak wygląda moja nowa książka, po niej najlepiej widać. Rozdziały są krótkie, każdy piszę podczas jednego „posiedzenia”. Następnego dnia piszę dalej, czytam tylko ostatni fragment i sprawdzam, czy nie ma w nim błędów merytorycznych, a reszta to zadanie dla korektora, który sobie świetnie radzi z literówkami.

BzK: Czyli nie ma pan tak, jak w tym podręczniku? „Zostaw i wróć do tego po trzech tygodniach? Przeczytaj ten tekst, jakby to był tekst kogoś obcego”?

RĆ: Absolutnie nie! Ja już do tego nie wracam. Czytam tylko ostatni fragment, poprawiam literówki, czasem przecinki, bo zdarza się, że stawiam je tam, gdzie powinien być brany oddech (stary nawyk z telewizji). Ta książka będzie w czerwcu skończona.

BZK Jeśli pan pracuje w taki sposób, to mnie się to podoba!

w tym momencie Ryszard Ćwirlej zdradza nam tajemnicę, dotyczącą swojej najnowszej książki – nie możemy jej zdradzić, niemniej nie możemy się doczekać premiery!

RĆ: To mówcie panie, co jeszcze chcecie wiedzieć?

BzK: Okładki!

RĆ: To miał być sygnał dla ludzi, którzy wychowali się w tamtych czasach, kreska jak w peerelowskich komiksach typu „Kapitan Żbik” etc. Zauważcie panie, że nikt na to wcześniej nie wpadł... Jestem pierwszym pisarzem w Polsce, jeśli chodzi o PRL i kryminał w Poznaniu. Czekałem w latach 90., aż ktoś wreszcie to zrobi, jeszcze wtedy w ogóle nie myślałem o tym, że będę to ja. Pojawiały się już wrocławskie kryminały Marka Krajewskiego, warszawskie Czubaja, a o Poznaniu nikt nie chciał napisać kryminału. Któregoś dnia doszedłem do wniosku, że to ja napiszę. A że jako reporter miałem łatwość pisania, pisałem codziennie felietony, więc musiałem tylko wymyślić intrygę. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, że skoro nie mogłem się doczekać, musiałem zrobić to sam. A później się okazało, że otworzyłem drzwi, które w sumie powinny być cały czas otwarte. Zaczęli pojawiać się inni, którzy też doszli do wniosku, że Poznań to jest miasto, w którym się fajne rzeczy w kryminale mogą dziać. A wcześniej? Nie wiem, może wszyscy myśleli: gdzie, w Poznaniu? Pyry, świętojanki...

BzK: Zawinił ten taki stereotypowy poznański porządek?

RĆ: Właśnie w takim stereotypowym porządku można nieźle namieszać! Udało mi się jako pierwszemu wejść na to niezaorane pole. Później przyszli kolejni pisarze kryminałów i jest już kilka osób. Nazwali mnie twórcą kryminału neomilicyjnego.

BzK: Kiedy się patrzy w naszej księgarni na półki, to faktycznie można pod kryminał milicyjny podciągnąć tylko niektóre książki Chmielewskiej, chociaż tam milicjanci nie są głównymi bohaterami, funkcjonują raczej w tle.

RĆ: Jest jeszcze Cegielski w Warszawie, on też zaczął po mnie, jego książki są osadzone w latach 50. Z milicją zaczyna też romans Wroński. Czytały panie jego najnowszą książkę?

BzK: Ja właśnie się czaję...

RĆ: Bo tam jest taki fajny moment. Nie wiem, czy mam pani zdradzać, czy nie... Wroński zadzwonił do mnie i się spytał „Słuchaj, Olkiewicz miał jakiegoś ojca? Pisałeś coś o nim?” Odpowiedziałem, że tak, że kiedyś Teofil wspomniał, że jego ojciec brał udział w powstaniu wielkopolskim, a później był w pułkach poznańskich, które walczyły w wojnie polsko-bolszewickiej, wycięły ruskich jak barany i oni się później strasznie ich bali. Spytałem się, dlaczego o to pyta. „A tak, bo wiesz, piszę nową książkę i mam takiego głupiego policjanta, który wygląda tak samo jak twój Olkiewicz”. Nasze książki zaczęły się przenikać!

Ciąg dalszy nastąpi - po opublikowaniu nowej książki Mistrza ;)

/Olga
/Alicja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz